czerwca 18, 2025

Od Akiry do Cahira

Ciemne chmury kotłowały się nad ośnieżonymi szczytami już od wczesnego południa. Przykryły słońce grubym całunem, przez co na leśne poszycie padło jedynie kilka bladych cętek, zagubionych w pełnym obłędu tańcu. Wiatr przyniósł ze sobą zapach wilgoci. Błotnistej, podszytej tym znajomym zapachem słodyczy. Słodyczy, aczkolwiek nie takiej jak sok soczystego jabłka na języku. Słodkiej jak nasiona, które w za dużych ilościach przesiąkają cię cyjankiem. Słodkiej, lecz - niebezpiecznej.
    Jak burza. Instynkt mówił mu, że nierozsądnym było trzymanie się wysokich gałęzi i skał. Wszystkie pozostałe ptaki już uciekły na niższe wysokości, jeszcze wyłapując ostatnie owady przed nieuniknionym poszukiwaniem schronienia. Więc tak jak one, skierował wzrok w dół. Ku krzewinom i miękkim poszyciu lasu, bo tam znajdował się jego cel; obiekt jego polowania. 
    To znaczy, powinien się znajdować, gdyż pośród gałązek i liści przemykały tylko gryzonie, może jeden zając uciekł na bok po pomruku nadchodzącej burzy. Dlatego, przykucnął na gałęzi, ze skupieniem obserwując scenę w dole. Palcami muskał rękojeść ostrza na swoim biodrze, co by móc dobyć go gdy tylko dostrzeże cel w zasięgu wzroku. Odruchowo także rozłożył skrzydła, nie na tyle jednak, by przysłonić jeszcze bardziej słońce, a tym samym powiększyć cień, nie. Tyle, by wiatr przeczesał czarne pióra, a same skrzydła wypełniły się powietrzem, gotując się do lotu. Zawsze było w tym coś uspokajającego, jak i wyzwalającego. Coś pomiędzy tym, kim być powinien, a kim musi pozostać, wciąż będąc uwiązanym do ziemi pod stopami.
    Wtedy, coś się poruszyło w listowiu.
Najpierw zaczęło się od ostrożnego przeskakiwania z miejsca na miejsce, raz tylko lekko łamiąc delikatną, przesuszoną gałązkę miękką łapą. Łapą, bowiem między krzewinami przebiegł chyży lis, stapiający się z tłem swoim burym, gdzieniegdzie czarnym futrem. Wyglądał na lekko schorowanego, nawet pomijając fakt, że futro na pysku i brzuchu, normalnie białe, teraz wyglądało na pokryte atramentową czernią. Jedynie, co pozostało ze zwierzęcia jasnego to biała, niby umoczona w farbie, końcówka napuszonego ogona.
    Na widok zwierzęcia łowca zmrużył oczy. Zapach zgnilizny i zepsucia uderzył go w nos, a włosy na karku stanęły mu dęba. Oto i on. Jego cel. Kitsune yako, który pojawił się w tych górach jakby zupełnym przypadkiem. Jednak, nawet jeśli wyglądał na niewinne stworzenie, już zdążył namieszać w mieście w dole. Nie było więc za dużo czasu na ociąganie się - to była domena tego stworzenia, którą znało doskonale. Brakowało mu jednak zwinności oraz determinacji łowcy.
    Zsunął się na ziemię, rozkładając skrzydła nieco mocniej i lekko nimi machając tuż przy ziemi. Zbocze górskie w tym miejscu już różniło się nachyleniem od zwykłych tras, więc lądowanie wymagało dodatkowego przygotowania. Przez to lis od razu wyczuł, że ktoś na niego poluje, przez co nastroszył się od czubka nosa aż po ogon. Obnażył nawet zęby, pokryte nitkami ciężkiej, ciemnej śliny jakby groził nieznajomemu.
    Pomiędzy palcami łowcy zamigotały długie, obsydianowe pióra. Cisnął nimi w lisa, chociaż celował bardziej w ziemię pod miękkimi łapami stworzenia. Nie zależało mu bowiem na zgładzeniu stworzenia, a bardziej unieruchomieniu go aby dać sobie czas na zmniejszenie odległości. Jednak trafił na kogoś równego sobie.
    Wyglądało na to, że lis spodziewał się takiego ataku, gdyż gdy tylko pióra błysnęły w dłoni myśliwego, lis potrząsnął ogonem. Ten rozłożył się na cztery kolejne, otoczone pulsującymi atramentowymi widmami trzech kit. Stworzenie otarło się o iskrzącą się kulę, którą obracało między ogonami, nim machnęło ogonami w kierunku łowcy. Łuki energii wystrzeliły w kierunku lecących piór, strącając część na leśne poszycie, a część przecinając w pół. Wykorzystując chwilę zdziwienia przeciwnika, lis momentalnie obrócił się w kierunku górskiego szczytu i pognał w jego stronę.
    — O nie, nie ma takich — wysyczał łowca zza czerwonej maski. Wybił się z solidnie osadzonego w ziemi kamienia, aby wyskoczyć wyżej wraz z machnięciem silnych skrzydeł. Na odpowiedniej wysokości zwinął skrzydła, by jak pocisk opaść na uciekającego lisa. Łapiąc go za futro, wbił drugą rękę w rękawicy w ziemię. Bruzdy pojawiły się pomiędzy opadniętymi liśćmi gdy to łowca wytracił prędkość stopniowo, ciągnąc za sobą skrzeczącego lisa. Aby uniknąć kolejnej ucieczki, złapał stworzenie za jedno z materialnych ogonów, ale zwierzę nie pozostało dłużne, kłapiąc skażonymi zębiskami na dłoń.
    — Mendo... Zostaw! Zostaw, do cholery! — Myśliwy zarzucił nogę na grzbiet lisa, co by nadal mieć go pod kontrolą, gdy został zmuszony do puszczenia ogona. Nie wiedział jeszcze, czym te dziwne atramentowe plamy i spaczenia były, a losu wolał nie kusić. Zwłaszcza, że sam widok tej śliny spowodował, że obecność w nim momentalnie spoważniała, postanawiając pomóc łowcy poprzez chociaż tymczasową współpracę.
    Rozpoczęła się szarpanina. Żaden nie chciał odpuścić, za wiele stało na szalach obydwóch stron, by ktokolwiek mógł pozwolić sobie na chociaż moment opuszczenia gardy. Lis próbował się wyszarpać z uścisku, kłapiąc zębami na każdy odsłonięty kawałek ciała łowcy jakby był w amoku. Sam myśliwy próbował wyciągnąć zza paska pęta, które akurat dzisiaj postanowił dać na jego tyły. Nad ich głowami grzmiała burza, która dokładała poczucia braku czasu im obu.
    Wtem, rozległ się strzał. A potem kolejny, który definitywnie nie był piorunem. Zapach czarnego prochu, pomieszany z wilgocią burzy. Łowca poderwał głowę momentalnie, przeszukując spojrzeniem ścianę drzew. Akurat gdy kolejna salwa padła w kierunku walczących. 
    Przetoczył się na bok, składając skrzydła w ochronnym kokonie, przez co w powietrze wzbiła się chmura ciemnego, kruczego puchu gdy pocisk prześlizgnął się po prawym skrzydle. Nawet nie było czasu na oglądanie obrażeń, gdyż po trafieniu atakujący jeszcze raz wycelował w swój cel. Było to do przewidzenia. Myśliwy wiedział to doskonale, gdyż była to taktyka "na wyczerpanie", którą sam stosował w przypadku niebezpiecznych celów. W końcu łatwiej było pokonać kogoś, kto już wytracił część energii na unikanie ataków, nie dając mu chwili na wytchnienie. Zwłaszcza, gdy znajdowało się w lepszej pozycji jak strzelec.
    Wykorzystując górski głaz jako ochronę, łowca padł na brzuch za kamieniem. Chociaż było mu trudniej z tej perspektywy dostrzec twarz atakującego, rozpoznał hełm, który nosił na głowie, jak i ciemny, opancerzony samochód za jego plecami. Nawet nie spodziewał się, że był tak blisko górskiej trasy... Ani, że zobaczy dzisiaj Vipersów. Ci zawsze potrafili napsuć mu krwi. Szybko zerknął w kierunku lisa, a raczej, jak się spodziewał, pustego miejsca ich szarpaniny, gdzie pozostało jedynie kilka ciemnych kłaków. Oczywiście, że uciekł. Lis był mniejszy i nie wyglądał jak potwór, który polował na niewinne, leśne stworzenia.
    "Jak zwykle wezwali kocura, walić to", pomyślał, zsuwając się lekko w dół zbocza. Kocur, a raczej rosły lew zeskoczył z paki opancerzonego samochodu. Rozciągnął łapy, poruszył ogonem i potrząsnął grzywą. Był gotowy do walki, a łowca był ranny. Dopiero teraz ból zaczął dać o sobie znać, a policzek dodatkowo zaczął go piec od draśnięcia. Pora na odwrót.

***

    — A mówiłem, że coś jest nie tak z tym lisem — Akira mruknął pod nosem. Siedział w restauracji hotelu "Trevelyan's Crown", z kubkiem kawy i jakimś oferowanym przez kuchnię śniadaniem. Cóż, dostał je za darmo (przy czym kelner niezwykle uniżenie przyniósł doproszoną kawę zamiast jakiejś zagranicznej świeżej herbaty, którą mu oferowano), a darowanemu koniu się w zęby nie patrzy. W jednym uchu miał słuchawkę bezprzewodową, a przed sobą - telefon. Było to ustawienie typowe, gdy chciał porozmawiać z pewnym duchem, żeby nie wyjść na wariata, a jedynie zapracowanego biznesmana, który nawet podczas śniadania musiał prowadzić rozmowy z klientami.
    Najtrudniejszym było nie wpatrywanie się za długo w rosłego, barczystego mężczyznę, który siedział teraz naprzeciwko Akiry w za małym na niego krześle. Kręcąc się i wiercąc, mężczyzna próbował znaleźć odpowiednią dla siebie pozycję podczas zachowywania niewzruszonej-i-zimnej persony. Ostatecznie, z rękoma na piersi, zsunął się z krzesła tak, by móc rozłożyć nogi pod stołem. Skrzydła machały powoli w powietrzu, a garbaty nos mężczyzny zmarszczył się w zamyśleniu. Czarne oczy wpatrywały się w Akirę z wyrzutami, jak i zamyśleniem.
    — A ja mówiłem, żebyś pokonał bestię od razu, bez zabawy w bohatera. Albo... Weneryarza. — dodał mężczyzna, machając pazurzastą ręką. Akira parsknął cicho pod nosem.
    — Weterynarza, Jirōbō — poprawił ducha z cieniem zadowolonego z siebie uśmiechu na ustach. W końcu daitengu nienawidził bycia poprawianym, co skutkowało, tak jak teraz, niskim warknięciem i poruszeniem skrzydłami jak zirytowany kruk. Jirōbō przechylił następnie głowę równie ptasim gestem, mrugając kilka razy, nim skupił się na Akim.
    — Cokolwiek. Fakty są takie - kitsune ci uciekł. Zapewne opęta teraz kolejnego nieszczęśnika, pożywi się ponownie. Następne spotkanie może być o wiele bardziej niebezpieczne niż kilka otarć.
    Otarcia. Aki odruchowo sięgnął palcem do opatrunku na policzku, pocierając plaster z lekkim skrzywieniem na twarzy. Oczywiście, że duch mu to wypomni, nawet jeśli to była kwestia przypadku i niepotrzebnej interwencji trzeciej strony.
    — To nie była moja wina, że akurat wtedy postanowili się zjawić Vipersi jakby nie mieli ważniejszych spraw na głowie. Jeszcze przywieźli tego Firebane'a — fuknął Akira, opadając na swoje krzesło. Mimikując gesty Jirōbō, skrzyżował ręce na piersi. Sam się jednak w krześle nie osunął, unosząc się dumą.
    — On zawsze przychodzi i musi wszystko zepsuć. Zawsze! — Lekko podniósł głos — Myśli, że jak serwuje taką pizdę tą swoją szczęką... — przerwał, widząc krzywe spojrzenie starszej kobiety ze stolika obok. No tak, mówi za głośno i to do pustego krzesła. Odchrząknął i poprawił słuchawki w uchu, a następnie podniósł telefon do ust.
    — ... Że jak jest taki fajny i przystojny, to mu wszystko wolno. A to nie jest prawda.
    Akira odstawił urządzenie ponownie na blat. Spoglądał na ducha przed sobą przez chwilę, czekając, aż ten przejdzie przez całą gamę emocji - zawstydzenia, oburzenia, irytacji, załamania, rozbawienia, a nawet i zrozumienia przez krótką chwilę.
    — Niech będzie. To może przejdźmy do teraźniejszości — Mężczyzna ogarnął ręką, która przeszła przez mijającą stolik kelnerkę, otoczenie. Wnętrze bogatego hotelu dla elit, gdzie wstęp zapewniło im w sumie tylko rodowe nazwisko Akiry.
    — Co tutaj robimy oprócz odpuszczania sobie twoich treningów i pracy?
    Aki westchnął cicho. Spodziewał się tego pytania.
    — Javier Biel Medina, ten dyplomata z wysp na południu Vannidoru, który był pierwszym naszym udokumentowanym przypadkiem opętania przez kitsune yako... i przeżycia go, zameldował się w tym hotelu dzisiaj rano. Czyli dwa dni po naszym starciu — Akira powiedział rzeczowym tonem, w międzyczasie odblokowując telefon i szukając wiadomości od swojego kontaktu — I podobno, na podstawie zdjęć z monitoringu z jednego ze sklepów w Nowym Mieście, ma oznaki opętania. Klasyka, ciemne oczy, dziwne wydzieliny z różnych miejsc, zakrzywiona aura na obiektywie... No i co? Chcę z nim pomówić. Bo coś sądzę, że lis schował się w nim ponownie. Stąd ten mały urlop — zakończył, biorąc w rękę filiżankę. Z zadowolonym uśmiechem upił nieco kawy, wpatrując się w Jirōbō. Poruszył nawet brwiami w zachęcającym geście, jakby chciał, aby duch pochwalił go za inwencję. Nic takiego się nie stało. Duch jedynie nastroszył pióra na szczęce i głowie, wzrokiem wodząc po jakże ciekawym lobby Trevelyan's Crown. Wszystko, byleby nie pokazać, że w rzeczywistości ta cała "współczesność", której zdaniem kruka naczelnym przedstawicielem był właśnie Aki, była czasami całkiem przydatna.

***

    Chociaż, personalnie, w gusta architektoniczne Akiry zazwyczaj wpasowywały się bardziej modernistyczne, a może i nawet industrialne wnętrza, tym razem był całkiem wdzięczny właścicielowi hotelu za podążanie akurat tym rodzajem eklektyczności, który skutkował zbudowaniem pomosto-loży ponad głównym holem hotelu. Wystarczyło, że Akira oparł się w odpowiednim miejscu o balustradę, a Jirōbō wyruszył na smyczową eskapadę, osadzając się jako duchowa czujka na żyrandolu, gdzie czuł się jak przysłowiowa ptasia ryba w wodzie, a obydwoje mogli widzieć każdego, kto poruszał się po hotelu. A przynajmniej tych, którzy chcieli skorzystać z którychś z atrakcji bądź wejść lub wyjść z budynku.
    Rozstanie ducha i Akiego, chociaż nadal pierwszy był uwiązany nicią ich połączenia z młodym łowcą, jak zwykle wywarło swoje piętno na Akirze. Nie było to coś, co kiedykolwiek zakładało złączenie ich obu, a raczej coś, co musieli wytworzyć na potrzeby ich nietęgiej współpracy. Jednak ta nienaturalność sprawiała, że zmęczenie momentalnie ogarniało młodzieńca, tak samo jak ssące poczucie pustki w piersi. Stąd, aby nie zasnąć, szkicował nowy projekt strony do swojego komiksu na tablecie, zerkając znad brzegu urządzenia na ludzi w dole. Co, z drugiej strony, sprawiało, że był mniej świadomy tego, co się działo wokół niego.
    Jirōbō dostrzegł nieznajomego jako pierwszy, jednak postanowił w milczeniu obserwować rozwój sytuacji. Dopiero gdy ten zwolnił nieopodal Akiego, duch napuszył się.
    — Obcy — syknął, na co detektyw oderwał wzrok od szkicu. Rozejrzał się wokół, nim natrafił na niebieskie oczy, które szukały tych jego z wzajemnością. Dreszcz przeszedł wzdłuż kręgosłupa Akiry, nie tylko ze zmęczenia. Cóż, był tylko człowiekiem o ludzkich potrzebach i słabościach. A jedną z takich słabości byli wysocy, eleganccy mężczyźni z przystojnymi twarzami.
    Może i było to głupią decyzją, ale poruszył brwiami i uśmiechnął się półgębkiem do nieznajomego.
    — Hej, mogę w czymś pomóc? — spytał, nim odchrząknął. Duch zaczął się w niego wpatrywać, jakby chciał go niemo strofować z widowni.

Cahir?

2046 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz