Aser obniżył się na przednich łapach, zamerdał ogonem wesoło, szczeknął na nich, popędzając, bo a) ociągają się, b) on chce się bawić i rozpiera go energia, c) nie będzie czekał przecież na nich całą wieczność. Chwilę popatrzył, zapraszając do wspólnej zabawy w ganianego, a potem, gdy podeszli niebezpiecznie blisko, zerwał się i pognał przed siebie jak strzała, wyciągając w susach tak, że tylne łapy wyprzedzały przednie. Przystanął na moment, sprawdził z dystansu, czy aby na pewno jest goniony, a potem zniknął za zakrętem.
— Cholera jasna — powiedział Cahir pod nosem, zapominając, że jest w towarzystwie, a poza tym wyrażenia tego rodzaju są niezgodne z protokołem i zasadami etykiety, które od kilkunastu lat (daremnie), próbowała mu wbić do głowy Jezabel.
— Widziałeś, jaki z siebie zadowolony? — parsknęła Lucille. — Dla niego uciekanie przed nami to świetna rozrywka. Biegniemy za nim? Chyba nie mamy wyjścia — dodała ciszej, jakby z westchnieniem, gdy jasnym okazało się, że pies nie żartował i, jeśli go nie złapią, nie ma zamiaru do nich wracać.
Cahirowi latanie za Aserem po parku nie uśmiechało się zbytnio, ale nie miał lepszego pomysłu do zaproponowania.
— Masz dobrą kondycję? — Popatrzył na Lucille nieco sceptycznie. — Bo on ma świetną.
— Średnią — przyznała szczerze, zupełnie niespeszona. — Ale to lepsze niż stanie w miejscu, chodź, bo my się zastanawiamy, a on ucieka!
— Bo ja też średnią — odmruknął, bardziej do siebie, wątpiąc zresztą, czy dziewczyna, do której pleców mówił, a która zdołała go już wyprzedzić, w ogóle go usłyszała.
Zatrzymali się na rozwidleniu. Po psie, jak Cahir się spodziewał, ani śladu.
— Rozdzielamy się — zdecydował. — Biegnę na prawo.
— Jak któreś go znajdzie — łapała oddech ustami Lucille — to spotykamy się w tym miejscu.
Skinął głową, ruszył, przeczesując wzrokiem pobliskie zarośla i krzaki. Jakiś czas słyszał za sobą coraz cichsze i mniej wyraźne wołanie i gwizdanie dziewczyny.
W poszukiwania zaangażował się wzorowo. Zaczepiał i pytał przechodniów, zajrzał do altany, a wiedząc, jak pies lubi się kąpać, sprawdził staw z mostkiem i kładką. Przebiegł kawał parku, psa nie było nigdzie, nikt go nie widział, Cahir stracił nadzieję, liczył już jedynie, że Lucille miała więcej szczęścia i natrafiła chociaż na jakąś poszlakę.
Telefon zawibrował. Cahir spojrzał na wyświetlacz, popatrzył na niego przez chwilę, zacisnął zęby, nie mając ochoty w tej chwili tłumaczyć Ksandrowi, dlaczego jeszcze nie wrócił ze spaceru i jak to się stało, że zgubił ich psa.
Odnalazł miejsce, w którym mieli się spotkać. Lucille nie było. Cahir rozejrzał się, westchnął, wsadził ręce w kieszenie, ruszył alejką, którą wcześniej pobiegła dziewczyna. Nie znalazł jej, już miał zawracać, gdy nagle...
— Ale proszę mi oddać tego psa. Co pan wyprawia, nie wstyd panu?
— PANI, JAKIE ODDAĆ? TO MÓJ PIES RAFIK.
— Proszę pana — zaczęła dyscyplinującym tonem Lucille — pan ukradł psa, proszę mi go zwrócić natychmiast. Aser, chodź do mnie, Aserek!
Cahir jak najszybciej zbliżył się do dziewczyny i brodatego mężczyzny w średnim wieku, próbującego niezbyt udolnie chować Asera za plecami i własnym ciałem tarasować do niego dostęp.
— O, jest właściciel — postraszyła Lucille, akcentując słowa nieco teatralnie. — Teraz to z nim sobie pan porozmawia.
Cahir docenił zapowiedź dziewczyny, poszedł za ciosem, zrobił groźną minę. A w groźne miny był całkiem niezły.
— Co tu się dzieje? — naskoczył na faceta.
— Nie chce oddać psa — wyprzedziła Lucille, patrząc na winowajcę oskarżycielsko.
— Czy wyście na łby poupadali? — oniemiał na moment mężczyzna. — To mają być żarty jakieś? Ukryta kamera? Przecież to mój pies, co wy chcecie od niego?
— Lucille — Cahir popatrzył na zwierzę uważnie. Seter jakich wiele, wysoki i brązowy, o ciekawskim spojrzeniu i przyjaznym wyrazie pyska — to nie jest Aser. Bardzo... najmocniej pana przepraszamy.
Odciągnął dziewczynę na bok.
— Wyglądał tak samo — usprawiedliwiła się Lucille jękliwie, zabawnie unosząc ręce w geście samoobrony. — Identycznie, Aser kubek w kubek. Skąd mogłam wiedzieć?
Cahir nie miał zamiaru jej strofować, sam nie rozpoznał swojego psa w pierwszym momencie, co dopiero osoba, która dzisiaj widziała go pierwszy raz na oczy. I tylko przez parę chwil.
— Nie przejmuj się. — Telefon w kieszeni wibrował mu wściekle, aż czuł przez skórę zdenerwowanie osoby, która próbowała się do niego dobić. — Bardzo dziękuję ci za pomoc, ale to chyba nie ma sensu. Nie złapiemy go w ten sposób.
— Daj spokój, chyba nie chcesz odpuścić po tym wszystkim?
Cahir nie lubił się tłumaczyć, ale czuł, że w tej sytuacji jest winny wyjaśnienia.
— To w zasadzie miał być krótki spacer, pracuję jeszcze dzisiaj, mam obowiązki, które... — Odrzucił połączenie, mając już dość serdecznie irytującego odgłosu — ...już w tej chwili nie dają mi spokoju. Aser uciekał już wcześniej, może, jak ostatnim razem, wróci sam. Wrzucę ogłoszenie do Internetu, potem zadzwonię do schroniska, może ktoś go znalazł i zawiózł.
— Jak rzuci mi się w oczy w drodze powrotnej — westchnęła Lucille — to dam znać, mam wasz adres i numer na wizytówce.
*
Miał jeszcze wolną chwilę, pomyślał, że sprawdzi, co słychać u muła, którego dwa dni wcześniej wykupiła ze złych warunków Jezabel. Do tej pory nie wiedział, po cóż jej to zwierzę, tym bardziej, że w stajni trzymali wyłącznie konie do bryczki i dwa ulubione konie wyścigowe Ksandra, które sprowadzili po torach na zasłużoną emeryturę.
Zatrzymał się w lobby, chyba nawet uśmiechnął na widok znajomej twarzy.
— Och, no proszę, czy mnie oczy nie mylą? — Według protokołu witania gości, powinien się teraz lekko skłonić, ale Cahir nie lubił dygać jak panienka, po prostu przesunął ręką w powietrzu, jaśniepańskim gestem zapraszając na włości. — Witam Lucille w Trevelyan's Crown.
Lucille uśmiechnęła się pod nosem triumfalnie, spuściła powieki nieskromnie, podeszła krokiem prawie tanecznym. Jedną ręką trzymała smycz, drugą kręciła końcówką w powietrzu.
— Och, ależ witam panie Trevelyanie. Pańska zguba chyba?...
— Jestem pod wrażeniem. — Cahir, choć wolni i krótko, nawet zaklaskał. — Po pierwsze, że wróciłaś z psem. Po drugie, że z właściwym. Po trzecie, że wpuściła cię tu ochrona.
Lucille zaśmiała się lekko.
— Jaka ochrona?
— Chyba spodobałabyś się Ksandrowi. — Przyklęknął na jedno kolano, żeby przywitać się z Aserem. — Co im powiedziałaś, że cię wpuścili? Do tego samą? Pewnie pokazałaś wizytówkę i powołałaś się na mnie? A może rozpoznali psa? To część prywatna, hotel jest z drugiej strony, tu nikogo wpuszczać nie wolno.
— Nie no, ja poważnie pytałam, jaka ochrona. — Lucille, Cahir mógłby przysiąc, miała w tej chwili wymalowane na twarzy wielkie „XDD”. — Nikogo nie spotkałam, nikt mnie nie zaczepił, drzwi były otwarte.
Co?, Cahir podszedł do drzwi frontowych, zszedł przed schody, rozejrzał się, a gdy wyszło, że faktycznie nie ma tam żywego ducha, wrócił do Lucille. Idioci, mruknął. Pracownicy z tej firmy ochroniarskiej są jeszcze bardziej niekompetentni niż z poprzedniej, ja nie wiem, skąd Leonis ich wszystkich bierze.
— Jak go złapałaś?
— Prosto. Kompletnie bez sensu się za to zabraliśmy, cała ta bieganina na nic się nie zdała. Po prostu kupiłam nową kanapkę, wróciłam na swoją ławkę i zajęłam swoimi sprawami. Głodomór przypałętał się do mnie sam, a za drugim razem już wiedziałam, co robić i byłam przygotowana na jego sztuczki.
— Jeszcze raz dziękuję za pomoc. — Spuścił setera ze smyczy, pies, jakżeby inaczej, potruchtał korytarzem na prawo, zapewne w kierunku kuchni i, jak przypuszczał Cahir, swoich misek. Nawet się nie obejrzał. — Wejdziesz na górę? Wypłacę ci znaleźne, będziesz musiała podpisać mi do księgowości parę świstków. Może się czegoś napijesz? Pewnie jesteś zmęczona.
1167 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz