Alek szedł pierwszy, przyświecał im w leśnym mroku przyzwaną pstryknięciem palcami kulą magicznego światła. Stawiał stopy ostrożnie, trochę, jak domyślał się Sahib, z uwagi na biodro, trochę, bo kula nie pozwalała im widzieć, co kryło się pod warstwą liści i gałązek, po których, nie mając wyjścia, stąpali. Na sabat musieli dotrzeć pieszo, a przynajmniej nie mogli teleportować się bezpośrednio na górę. Alek wyjaśnił Sahibowi wcześniej, że już dawno została zabezpieczona skrzętnie skomponowaną siecią magicznych barier. Zapewne ochrona przed nieproszonymi gośćmi, mogącymi zakłócić przebieg wydarzenia, mruknął Sahib, marszcząc lekko nos, gdy jego but mlasną w ukrytej pod leśnym runem błotnisto-kleistej kałuży.
Prowadzony za rękę, szedł niby chętnie, z drugiej strony się ociągał, ale subtelnie, wyważenie i nienachalnie, nie stawiając czynnego oporu, demonstrując jedynie delikatnie, że To Wszystko W Zasadzie Nie Był Jego Pomysł. To znaczy, Sahib się na niego zgodził, ale, po pierwsze, to było kilka dni wcześniej. Po drugie, nie powinni zostawiać zwierząt samych zbyt długo. Po trzecie, szlajanie się po lasach o tej porze było niebezpieczne. Sahib od rana czuł przez skórę złowieszczą aurę typową dla trzydziestego pierwszego października, miał w sobie dziwny, nieuzasadniony niepokój, goblińskie zmysły mówiły mu, by trzymał się na baczności, że coś wisi w powietrzu. Zaproponował, żeby zostali w domu i poczytali książkę. Właściwie, żeby Alek poczytał. Sahib planował, jak zwykle, półleżeć mu na ramieniu i leniwie śledzić oczami tekst.
Trzeba było wytoczyć bardziej przekonujące argumenty, marudził Sahib, gdy podmuch przejmująco zimnego wiatru wpadł mu pod koszulę i wywołał na kręgosłupie mimowolne ciarki. Poza tym: kto pozwolił Alkowi znowu łazić w tych rękawiczkach? Co to w ogóle za obyczaje? Dotykać w taki sposób to sobie można brudnych naczyń, worka na śmieci, wózka z obornikiem albo kozy w zagrodzie, ON zdecydowanie zasługuje na traktowanie z większą uwagą i rewerencją. Nawet nie można poczuć ciepła Alka przez skórę i trochę się ogrzać, phi.
— Ciekawe, co robią teraz Atlas, Yoru i Eryne — zastanowił się Sahib na głos, nieco już znudzony monotonną wędrówką, połowicznie skupiony, by stawiać stopy po Alku, bo szli pod górę, a leśna ścieżka robiła się dzika i nierówna. Poczuł parę razy mocniejszy uścisk na dłoni, gdy Alek, zmuszony podnieść wyżej bolącą nogę albo zrobić dłuższy krok, nieznacznie się na Sahibie opierał.
— Pewnie to samo, co dwadzieścia minut temu, gdy ich zostawiliśmy — odparł Alek, trzymając gałąź, puszczając Sahiba przodem. Poruszył drugą dłonią w uprzejmym, zapraszającym geście, kula światła płynnie podążała za jego ruchem, sprawiła, że wątły błysk zapełgał po ostatnich żywych liściach. — Już tęsknisz?
— Wiesz... — Sahib kilkoma susami wdrapał się na wzniesienie, wyciągnął dłoń do Alka. — ...trochę mi bez nich nieswojo i pusto. Ciągle mam wrażenie, że któryś ptak siedzi mi na ramieniu.
— Zaraz o tym zapomnisz. — Alek głos miał spokojny, ale oddech lekko przyspieszony, obejrzał się przez ramię. Pieprzona-śliska-górka. — Jeszcze trochę i będziemy na miejscu.
Chwila odpoczynku. Stali w mroku i ciszy oko w oko, obłoczki pary rozbijały się nawzajem o ich twarze.
— Długo zostaniemy? — zapytał Sahib cicho, szanując panujący w lesie spokój. Skrzyżował ręce na piersi. Z nonszalancji, naturalnie, nie z zimna.
— Tyle, ile sobie zażyczymy.
— Będzie ktoś, kogo znam?
— Cóż. — Alek gestem przywołał bliżej magiczną kulę, złapał Sahiba za rękę, ruszył, jak wcześniej, pierwszy. — Pewnie więcej osób, niż przypuszczasz.
Sahib nie był w tym momencie najszczęśliwszym goblinem na świecie. Powieka mu nie drgnęła, usta nie zmieniły wyrazu, ale wydłużone uszy przyklapły i położyły się lekko za nim. No dalej, Alek, obróć się, spójrz na mnie. Nie widzisz, jaki ze mnie smutny szczeniak? Szczeniak bardzo chce do domu pod ciepłą kołdrę, halooo.
— Byle nie Erzsbeta — mruknął w końcu, poddając się z braniem na litość, wiedząc, że na Alka przeważnie i tak to nie działa, w jego przypadku zwykle trzeba się było uciekać do manipulacji nieco bardziej wyrafinowanych.
— Nie musisz nawet na nią patrzeć — potwierdził jego obawy Alek. — Ani tym bardziej obok niej stać. Czy z nią rozmawiać.
— O, myślę, że ona za to bardzo będzie chciała na nas patrzeć, obok nas stać i z nami porozmawiać. Chociaż zapewne sobie pochlebiam, mówiąc z nami.
Sahib pomyślał, że palnął to niepotrzebnie. Bo Alek aż się odwrócił.
— Wiesz, że jesteś dla mnie najważniejszy — powiedział czarnoksiężnik poważnie. Stwierdził, nie zapytał, bo, miał rację: nie mówił tego pierwszy raz.
Sahib otworzył usta, nie odpowiedział, zamknął usta, trochę zawziął się w sobie, z bezsilności prawie tupnął obcasem. Układał w głowie scenariusz pod sprzeczkę o Erzebetę, miał w zanadrzu przygotowane wcześniej argumenty (temat czarownicy co trochę powracał), ale na taką odpowiedź nie był przygotowany. I trochę nie wiedział, jak sobie ze spokojnym tonem i ładną deklaracją z ust Alka poradzić. Poczuł się zupełnie rozbrojony, nie mógł dalej jątrzyć tematu, czułby się jak wariat. Zrobiło mu się trochę głupio, skarcił się za swój niewyparzony gobliński język, a poza tym... Jak Alek to robi, że zawsze umie się z nim nie pokłócić? Doświadczenie w relacjach? A może znał go już tak dobrze, że rozpracował, jak z nim rozmawiać? Czarnoksiężnik potrafił wytrącić mu broń z ręki, zanim jeszcze Sahib zdążył dobrze ją chwycić.
— Och. — Goblińska duma Sahiba wykręciła się na drugą stronę i zrobiła fikołka, że tak łatwo można sobie z nim poradzić. Wykrztusił: — Dla mnie, oczywiście, też jesteś najważniejszy, Alek.
Aleister objął go ramionami, cmoknął w czoło. Sahib, z brodą opartą na jego barku, krzyżując mu ręce za plecami, na moment przymknął powieki. Nie dziwne, że tyle osób chce cię mieć, gdy jesteś... taki. Westchnął, przytulił się do Alka policzkiem. Łatwo zakochać się w tych gestach, tym tonie, tym spojrzeniu, tych słowach.
Błoto, liście, las. Czasem wiatr albo nieco upiorne poskrzypywanie starych drzew. Aż nagle..
Nieludzkie zmysły Sahiba już dawno zarejestrowały i uprzedziły go o tym, co ujrzał dopiero teraz. Wzrok chtonicznego stworzenia, świetnie przystosowany do widzenia w mroku, od czasu do czasu łowił to i owo; wydłużone uszy dobrze łapały niesione wiatrem dźwięki, stopy łowiły drgania; nos czuł zapach magii, tylu splątanych ze sobą czarów, zaklęć, uroków i aur, że nie dało się nic z tego wyłuskać, przeczytać i zrozumieć, chciało się tylko kichać, bo od magii aż kręciło w nosie. Oprócz tego: muzyka w dzikim wydaniu. Sahib poczuł, jak melodia ześlizguje mu się po szyi i kręgosłupie do piersi, przyspiesza oddech i wprawia go w drganie. Źrenice zwęziły mu się, oczy lekko błysnęły, nastrój nagle jakby mu się poprawił. Uśmiechnął się pod nosem. Nieznacznie, bardziej do siebie.
— Trochę spóźnieni, hmm? — powiedział, słysząc, że zaczęto bez nich, a niektórzy, sądząc po krzykach, śmiechu i innych odgłosach, świetnie się bawią.
Alek na niego popatrzył. Ciepło, łajając półżartem, bardziej wesoło i zaczepnie niż karcąco.
— Ktoś się ociągał, hmm?
Sahib zadarł brodę, machnął ręką niedbale i bez cienia skruchy.
— O, zupełnie nie, jedynie zadbałem, byś zrobił adekwatne wrażenie i skupił na sobie odpowiednią uwagę zgromadzonych, gdy w końcu, po pełnym napięcia oczekiwaniu, nareszcie do nich dołączysz. Nie bądź skromny, wiem, że jesteś tam grubą rybą.
Alek zerknął na Sahiba kątem oka, patrzył w sposób, jaki Sahib znał doskonale, bo był to jego charakterystyczny, typowy gest. Uprzejmie krytyczny, niezobowiązująco oceniający, tak subtelny i jednocześnie tak niepozostawiający wątpliwości, że aż, w oczach Sahiba, całkiem zabawny.
Sahib zaśmiał się pod nosem, złapał Alka za rękę, ale inaczej, splatając palce jak do tańca.
— Co powiesz na jeszcze chwilę dla nas dwóch? Nim dołączymy i nie dadzą ci spokoju, a mnie się dopchać?
Aleister pominął drugą część jego wypowiedzi uprzejmym milczeniem, uśmiechnął się delikatnie, ale z cichym westchnieniem.
— Kolejną?
Sahib po prostu objął go ramieniem przez plecy.
— Zatańczymy?
— Tutaj?
— Chcę cię mieć jeszcze przez moment na osobistą wyłączność i tylko dla swoich oczu.
Aleister wymruczał mu wprost do ucha:
— To, że razem mieszkamy, to za mało?
— My się chyba Alek, nie rozumiemy — zaczął Sahib, patrząc spod powiek zielonymi oczami goblina, błyskając w uśmiechu zębami trochę zbyt równymi i białymi, by dało się uwierzyć, że to nie wspaniałe, magiczne kłamstwo. — To, że razem mieszkamy i mam cię dla siebie na co dzień, to sytuacja prawidłowa, naturalna, jedyna właściwa i... — zaciął się lekko, czując oddech Aleistera na skórze, jego rękę na sobie — ...stan domyślny — zakończył trochę niezręcznie, rozproszony, nie mając na podorędziu lepszego określenia. — A to, że muszę się dzielić, to jakaś nieśmieszna pomyłka, aberracja i budzące jeden wielki niesmak uchybienie. Czy możesz wreszcie zdjąć te rękawiczki?
Aleister trochę się z nim podroczył, udał, że się zastanawia, leniwie pokiwał głową na boki, jakby mówił: nie wiem, może tak, może nie. W końcu podał dłonie Sahibowi, zasugerował, żeby obsłużył się sam.
Demon, pomyślał Sahib, odpinając mały guziczek po wewnętrznej stronie materiału.
— Będę musiał to wynagrodzić? — domyślił się Alek, nawiązując do zażalenia Sahiba, przejrzawszy, do czego zmierzało.
— O, proszę. — Sahib nagrodził go spojrzeniem pełnym aprobaty. — Jednak się rozumiemy.
— A więc taniec w ramach powetowania wszelkich moralnych strat?
— Ale nie taki. — Sahib złapał w nadgarstku rękę, którą czarnoksiężnik położył mu na boku, przełożył ją sobie na bark. Sam objął go w pasie, rządząc się bez bez skrupułów. — Przecież widzę i czuję, jak po tym lesie chodzisz. Ja prowadzę, przynajmniej będziesz mógł stabilniej oprzeć mi się na ramieniu.
— Bez przesady. — Alek obciął go wzrokiem krytycznym, poprzestawiał go po swojemu, tak, jak było wcześniej, z tym, że jego ręka nie leżała teraz na boku, a na plecach. — Wystarczy mi twoja dłoń, mogę sam ustać, lekkie oparcie jest w pełni adekwatne.
— No wiesz?
— Nie musisz traktować mnie jak kaleki — powiedział Aleister spokojnie, bez gniewu, ale odpowiednio akcentując kropkę po ostatnim słowie, dając znać, że zamyka tę dyskusję.
— Chcę się o ciebie zatroszczyć i trochę ci pomóc. — Sahib obrał inną taktykę, nieznacznie przechylił głowę, zaeksponował kolczyk i obojczyk. — Wątpisz w szczere intencje?
Aleister najpierw się uśmiechnął. Coś błysnęło mu w zimnych, niebieskich oczach. Potem zgasło. Zaczął zapinać mu guziki na odsłoniętej szyi.
— Chcesz się rozchorować?
— Chcesz odpowiedzieć mi na pytanie?
— Ostrzegałem, żebyś ubrał się cieplej — drążył tonem ojcowskiej reprymendy.
— Ugryzę cię.
Aleister pstryknął palcami, wyczarował z domu wełniany szalik, najgrubszy, jaki trzymali w szafie. Rozłożył go sobie w rękach, nieznoszącym sprzeciwu ruchem owinął nim Sahiba po nos.
Sahib, z zakrytą połową twarzy, zdegradowany do samych oczu, patrzył znad materiału wymownie. Nie próbował aktywnie oponować, bo, po pierwsze, naprawdę było mu zimno, po drugie, z Alkiem i tak by nie wygrał. Czarnoksiężnik sprawdził, czy Sahib ma chłodne ręce, cmoknął z dezaprobatą, zdjął płaszcz i narzucił mu go na ramiona.
Sahib, owinąwszy się płaszczem zachłannie, momentalnie rozpoznając w nim swoją osobistą własność, wyburczał przez szalik przekornie:
— Śmiałe posunięcie. Wiesz, kochanie, ja myślę, że gdy ten widok dotrze do pewnych oczu, wszystkie uroki, przekleństwa i klątwy, jakie istnieją pod Słońcem i Księżycem, spadną dzisiejszej nocy na moją skromną głowę. Poza tym, sam popatrz, wszystkie przygotowania na marne, teraz już nikt nie będzie wiedział, że jestem pod spodem niesamowicie dobrze ubrany.
Aleister, całkiem czule, poprawił mu płaszcz i szalik pod szyją.
— A po co mają patrzyć i się interesować?
— Zawsze taki jesteś — ciągnął Sahib, nie dając za wygraną, nieczuły na próby zmienienia tematu. — Mną się zajmiesz, sobą nie dasz. Nie musisz być ciągle taki silny, męski, potężny, tak bardzo czarnoksięsko-wspaniały. Możesz czasem pozwolić sobie na bycie wyręczonym, możesz czasem się nie przejmować i potraktować mnie jak żywą laskę do chodzenia — mruknął mu w usta, trzymając go za brodę szorstką i kłującą w palce wczorajszym zarostem. — Uparty starcu, daj mi czasem się wykazać.
Uparty starzec teatralnie wywrócił oczami.
— No dobrze, łasico, proszę, zapraszam, wykaż się.
Sahib uśmiechnął się z wielkim samozadowoleniem, przyciągnął Alka za brodę, zbliżył usta do jego warg, zawahał się trochę w przeciągniętej pauzie. A potem się rozmyślił, dotknął go, umyślnie lub nie, samym oddechem. Zastanowił się, wybrał inne miejsce, pocałował go w policzek stopniując dotyk, odciskając usta powoli. Potem niżej, w szczękę, całując tym ostrożniej, że zarost drapał w skórę. Przechylił brodę, chcąc popatrzyć na Alka z innej perspektywy, nie mogąc się zdecydować, gdzie teraz. Wybrał górną wargę, potem dolną, następnie kącik ust. Trochę mniej niewinnym ruchem zamknął usta na skroni, przesunął je w bok, nie wytrzymał, przygoblinił, ukąsił go w ucho. Nie miał złych intencji, wiedział, że ludzkimi, okrągłymi zębami trudno zrobić komukolwiek krzywdę, że w gruncie rzeczy są one niczym w porównaniu do garnituru kłów, siekaczy i szpilek, którymi dysponowało jego poprzednie ciało.
Alek obciął go spojrzeniem, złapał za nadgarstek, mruknął coś, co zabrzmiało jak rudy diabeł. Złapał go wpół przez plecy, przyciągnął do siebie, pocałował głębiej, nie siląc się na ceremonie i uroczyste wyczekiwanie, tak, że Sahib zacisnął mu opuszki palców na ramieniu i prawie jęknął w usta.
— Teraz możemy iść? — zainteresował się Aleister uprzejmie.
— No, powiedzmy — zgodził się Sahib niezobowiązująco, spod powiek oceniając wygląd swoich rąk w nieswoich rękawiczkach. — Bo wiesz, ja jeszcze nie skończyłem na ten wieczór.
2065 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz