Zaczęliśmy się regularnie widywać nie tylko podczas występów. Stosunkowo szybko złapałam się na tym, że na samą myśl o ponownym spotkaniu czułam rozrastające się w sercu ciepło. Przychodziłam czasami na próby, posłuchać ich muzyki. Wróciłam do grania na klawiszach, niekiedy po spotkaniach zespołu rzępoliłam co nieco na gitarze Kiliana, ku ogólnej uciesze wszystkich członków podśpiewując jakieś dziwne piosenki, o których znajomość zdecydowanie nikt by mnie nie podejrzewał. Zawsze, gdy kończyłam, w małym, wynajmowanym pomieszczeniu w piwnicy jednej z licznych kamienic Deiranu, rozlegały się gromkie brawa i gwizdy, do których zaraz w akompaniamencie dołączały głośne śmiechy.
Potem przekonałam się, że Kilian przemawia do mnie nie tylko artystyczną częścią swojej duszy. Było to, gdy spotkałam go pewnego dnia na korytarzu AUM, w drodze na spotkanie rady wydziału. Zdobyłam już wtedy habilitację, byłam w trakcie pisania książki, aby ubiegać się o tytuł profesora. On zaczynał doktorat. Może i oddaliśmy nasze kariery naukowe innym tematom, jednak zawsze z niesłabnącym zapałem słuchaliśmy wzajemnie o swoich teoriach i odkryciach w dziedzinach, w których byliśmy biegli.
Nie pamiętam, w którym dokładnie momencie zdałam sobie sprawę, że się w nim zakochałam. Jednak dokładnie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałam te dwa, tak przeraźliwie potężne w swym znaczeniu, słowa z jego ust. Odprowadzał mnie do domu po koncercie. Wciąż pamiętam go takiego, jak tego właśnie wieczoru, jakby jego wizerunek odbił się w mojej pamięci niczym fotografia — jasne włosy rozwiane przez wiatr, czarna koszula wsunięta w czarne jeansy, futerał z gitarą na plecach. I ten jego rozbrajająco szczery uśmiech. Obracałam w palcach wręczonego mi przed chwilą przez niego chabra, zerwanego z pobocza drogi, którą dopiero co szliśmy, a on zachwycał się pięknem gwiazd zerkających na nas z nieba, próbujących przebić się przez miejskie światła. Stał oparty ramionami o barierkę odgradzającą wyznaczony punkt widokowy od stromego zbocza, u którego stóp leżało miasto, wciąż żywe mimo późnej pory. Stałam obok, jednak zamiast na nocne niebo, wpatrywałam się w mężczyznę, chłonąc te wszystkie emocje, cały jego zachwyt nad otaczającym go światem, widoczne u niego jak na dłoni. W pewnym momencie przekręcił lekko głowę w moją stronę. Odwróciłam spłoszona wzrok, jednak zbyt wolno. Zauważył. Uśmiechnął się jeszcze szczerzej, jakby to w ogóle było możliwe...
Wyprostował się wtedy, złapał mnie za dłoń, splótł nasze palce i jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie, jakby nie sprawił tym, że cały mój świat zadrżał na raz w posadach...
— Kocham cię, Az.
CDN~
399 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz