31 października 2025

Od Violet — Nie idźcie do lasu w Halloween

Tw: gore

Dobra, zanotowałam — słuchać Azury, gdy mówi, że lepiej w jakieś miejsce deirańskiego lasu się nie zapuszczać, nawet będąc uzbrojonym w ostre zęby, pazury, drakonidzką siłę i najbardziej niszczycielski z żywiołów.
Tylko teraz to już było trochę za późno na te jakże światłe spostrzeżenia i deklaracje. Nie zliczę który już raz w przeciągu minionej godziny zaklęłam siarczyście, przedzierając się przez jakieś dzikie chaszcze. Każda z miliona gałązek, przez które już zdołałam się przedrzeć, i które jeszcze na mnie czekały, pokryte były niesamowicie ostrymi cierniami długości moich paznokci. Choćbym nie wiem, jak się starała, nie byłam w stanie przejść przez ten gąszcz tak, żeby się nie rozorać na każdym odkrytym milimetrze ciała. Całe dłonie i twarz miałam więc pokryte niezliczonymi zadrapaniami, niektórymi już tak głębokimi, że kapała z nich krew. Poza tym co chwilę ciernie łapały mnie za ubrania, zmuszając mnie do wyszarpywania sobie drogi do wolności, by móc brnąć dalej.
Ta ścieżka się nie kończyła, w którą stronę bym się nie skierowała. Zawrócić też próbowałam, gdy tylko krzaki z sięgających ledwie do kolan zaczęły wznosić się aż ponad moją głową. Czego bym nie zrobiła, wciąż jakbym zagłębiała się jedynie coraz bardziej i bardziej w jeden wielki gąszcz cierni. Pokrywające je, zielone jeszcze liście, jak zauważyłam już jakiś czas temu, stopniowo zastępowane były smoliście czarnymi. Gdy próbowałam dojrzeć, co znajduje się raptem kilka kroków przede mną, obraz nienaturalnie mi się rozmazywał. Cuchnęło tu też mdląco słodko rozkładającym się trupem i czymś mniej mi znanym, jakieś ostre, korzenne nuty pokryte ozonem. Od dobrych kilku minut mdliło mnie coraz bardziej, choć nigdy wcześniej żadne zapachowe atrakcje mnie do takiego stanu nie doprowadziły. Wszystko tu było jednak zbyt intensywne.
— KURWA MAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAĆ — mój wrzask odbił się echem w otaczającej mnie, nieskończonej ciszy, gdy po raz kolejny chaszcze złapały za moją katanę, zmuszając mnie do zatrzymania się i wyszarpnięcia materiału z zachłannych macek pierdolonej rośliny. Powietrze wokół mnie skwierczało, a jednak ani jedna gałązka nie zajęła się ogniem, nawet przypadkiem. Celowo próbowałam już jakiś czas temu puścić po prostu to wszystko z dymem, nie przejmując się za bardzo tym, że ryzyko utraty kontroli nad magicznym ogniem w takiej sytuacji było całkiem wysokie... Jednak ku mojemu najszczerszemu zdumieniu pnącza nie zajęły się ogniem. Ani wtedy, ani gdy próbowałam kolejne kilka razy. Za każdym razem kończyło się to fiaskiem. Zupełnie jakby pnącza pochłaniały moją magię...
Gdy echo mojego krzyku ucichło, w ciszę wdarł się kolejny dźwięk, na który przerwałam niekończącą się szamotaninę, zamierając bez ruchu i spoglądając na drzewa ponad mną. Kruki. Upiorne krakanie zdawało się być szyderczym śmiechem skierowanym pod moim adresem. Całe ich stado przysiadło na zupełnie bezlistnych gałęziach dziwnie poskręcanych drzew o dziwnie ciemnej korze. Jakby coś je przysmaliło.
Nagle siedzący najbliżej kruk przechylił głowę, patrząc na mnie z zaciekawieniem nieskończenie czarnym okiem. Zamrugałam zaskoczona, gdy zdałam sobie sprawę, że wszystkie pozostałe ptaki w zasięgu mojego wzroku zniknęły... A może nigdy ich tam nie było?
Szarpnęłam się jeszcze raz w upierdliwych krzakach, z wściekłym wrzaskiem wydobywającym się gdzieś z głębi mojego gardła, bardziej zwierzęcym niż ludzkim. Tysiące ostrych cierni ponownie przebiło moją skórę, dołączając kolejne eksponaty do mojej pokaźnej już kolekcji ran na twarzy i rękach.
Nareszcie coś się zmieniło.
Ledwie to pomyślałam, poczułam, jak niekończący się napór gęstych krzaków w końcu ustępuje. Było to tak niespodziewane, że straciłam równowagę i zwaliłam się jak ścięte drzewo prosto na ciemny piasek. Rany na dłoniach zapiekły, powstało kilka nowych, gdy rękoma powstrzymałam upadek na twarz. Włosy opadły mi na oczy, zasłaniając na chwilę pole widzenia. Oddychałam szybko, płytko, jakbym właśnie bez większego przygotowania przebiegła maraton. Próbowałam nie wciągać powietrza przez nos, żeby nie musieć wąchać coraz intensywniejszego odoru tego miejsca. Na niewiele się to jednak zdało, bo i tak do mnie docierał, a mi żółć podeszła do gardła.
Uspokój się.
Patrzyłam, jak krew z ran na mojej twarzy skapuje miarowo, barwiąc podłoże czerwienią. Dość jasna, szybko krzepła na piasku, przybierając niezbyt przyjemny, w zasadzie prawie brązowy kolor. Zacisnęłam dłonie w pięści, rany zapiekły, gdy dostał się do nich piach.
Bardzo powoli, nie chcąc prowokować organizmu do dziwnych reakcji typu zwrócenie śniadania, podniosłam głowę, by rozejrzeć się dookoła. Przede mną znajdowała się biegnąca w wąwozie, wydeptana ścieżka, okolona dziwnie rosnącymi drzewami. Jakby tworzyły wyjątkowo malownicze łuki, zdobiące drogę... no właśnie, dokąd?
Znowu rozległo się krakanie, tym razem jednak gdzieś dalej. Trudno było mi ustalić, skąd dobiegało. Ptaki mogły zarówno być gdzieś przede mną, jak i daleko za mną, wszystko niosło się tutaj tak bardzo, że trudno było mi odzyskać utraconą już dawno temu orientację. Mdląco słodki zapach rozkładających się zwłok był tak intensywny, że nie byłam w stanie wyczuć w zasadzie nic innego. Nie było opcji, żebym wróciła do domu po swoim własnym śladzie.
Zwyczajnie się pierwszy raz w życiu zgubiłam w lesie.
Zmusiłam się do wstania. Z trudem, bo z trudem, podniosłam się w końcu na nogi, poprawiłam katanę i otrzepałam kolana z piachu. Zauważyłam przy tym, jak bardzo pozaciągane mam czarne legginsy, które miałam na sobie. Zmarszczyłam brwi, czułam pieczenie na w zasadzie całym ciele. Ciekawe, jak bardzo jestem przeorana pod ubraniami. Starając się nie myśleć za bardzo o tym, wyprostowałam się, rozglądając dookoła, tym razem dokładniej.
Gęsta mgła nie pozwalała mi dostrzec nic, co znajdowało się dalej niż kilka kroków ode mnie. Nie widząc za bardzo innej opcji, bo przez ciernie już nie zamierzałam się przedzierać, ruszyłam ścieżką przed sobą. Moje kroki były pewne, a w mojej postawie zdecydowanie dałoby się dostrzec przepełniającą mnie wściekłość... Może dlatego właśnie obserwujące mnie ptaki nie próbowały się do mnie zbliżyć. Cwane bestie, instynkt samozachowawczy mają na właściwym miejscu, bo już kilka razy przeszło mi przez myśl, żeby któregoś po prostu sfajczyć, gdyby przypadkiem znalazł się zbyt blisko. Wciąż krążyły jednak tuż poza moim zasięgiem, to podlatując, to przysiadając na gałęziach przerzedzonych w tym miejscu drzew. Ciągle nie mogłam się doliczyć, ile ich mnie obserwowało.
Nie miałam też pojęcia, po co to robią, choć wszechogarniający smród trupa zbyt często skłaniał moje myśli ku niezbyt optymistycznej świadomości — one na coś czekają.
Cóż, wybrały sobie raczej nieodpowiednią istotę, jeśli faktycznie liczą, że tu wykituję.
Ścieżka ciągnęła się w nieskończoność. Uparcie parłam naprzód, bo przecież w końcu musi się skończyć, prawda? Znałam trochę tutejsze lasy, byłam pewna, że to miejsce nie jest aż tak rozległe, by prostą drogą przed siebie iść dłużej, niż godzinę i nigdzie nie dojść. Nie było potrzeby panikować i próbować stąd odlecieć, szczególnie, że było tu nieco za wąsko, bym komfortowo mogła zrzucić z siebie iluzję. Podążałam jednak piaszczystym wąwozem już naprawdę długo, natomiast otaczający mnie krajobraz nie zmienił się w ogóle. W dodatku poza złowieszczym krakaniem nie dochodziły mnie żadne dźwięki. Ani wiatru, ani przemykających po ziemi stworzeń, z resztą nawet moje kroki były dziwnie przytłumione. Unoszący się tu z kolei ciężki odór stawał się coraz gorszy do zniesienia.
Gdy już byłam pewna, że dłużej nie wytrzymam i na pewno jednak zwymiotuję, znalazłam pierwsze zwłoki.
Potknęłam się o nie. Byłam tak skupiona próbą przebicia się wzrokiem przez gęstą mgłę, że nie patrzyłam pod nogi. Nagle, gdy chciałam zrobić krok naprzód, moja stopa natrafiła na opór, którego się nie spodziewałam. Kolejny raz tego dnia się przewróciłam, teraz jednak mój upadek został zamortyzowany.
Nie wrzasnęłam, choć niewiele brakowało, gdy zdałam sobie sprawę, dlaczego nie zaorałam znowu kończynami o piasek. Znalazłam się dosłownie twarzą w twarz z piękną, dość młodą blondynką, leżącą jak ścięta na ziemi. Jej puste, błękitne oczy, do tej pory wbite bez ruchu w ziemię, w końcu znalazły kogoś, na kim mogłyby spocząć... W teorii. Wzięłam głęboki oddech i zaraz tego pożałowałam.
Bił od niej obrzydliwie słodki swąd rozkładu.
Pozbierałam się szybko, chcąc jak najszybciej od tego uciec. Przysiadłam na piętach kilka kroków od dziewczyny i omiotłam ją wzrokiem. Całą twarz i dłonie miała poprzecinane ranami dokładnie takimi samymi, jak moje, ubrania, wyglądające trochę, jakby były kiedyś jakimś przebraniem na Halloween, również miała podarte. Z lekko rozchylonych ust wychodziły białe larwy, co zobaczyłam dopiero teraz. Znowu poczułam podchodzącą do gardła żółć. Jeszcze chwilę temu moje usta były w zasadzie całkiem blisko jej...
Wbiłam wzrok w niebo, w myślach błagając swój żołądek, żeby się z łaski swojej uspokoił, bo robi nam siarę. Posłuchał. Ponownie spojrzałam na dziewczynę. Była zdecydowanie martwa, choć poza licznymi nacięciami skóry nie widziałam po niej, by coś jeszcze jej dolegało. Nie widząc większego sensu w siedzeniu tutaj dalej, po prostu wstałam i ruszyłam dalej, przechodząc tym razem nad zwłokami tarasującymi przejście. Nie poświęciłam denatce ani spojrzenia więcej. Natura była może okropna, nie sprawiało to jednak, że mogłabym odczuwać żal po osobie, której nawet nie znałam.
Od tamtego momentu im dalej szłam, tym więcej trupów napotykałam. Po dwudziestu przestałam je liczyć. Wszystkie były młodymi kobietami, każda z nich miała na sobie różne halloweenowe kostiumy, skórę każdej z nich zdobiły tysiące drobnych ranek od cierni. Otarłam policzek z krwi, która znowu zaczęła płynąć z którejś z non stop uparcie otwierających się ran. Miałam już serdecznie dość tego dnia, a zapowiadał się taki przyjemny wieczór, miałam z Liamem wyciągnąć Azurę na jakąś imprezę, bo biedaczka ostatnio była bardziej smętna niż zwykle, a zawsze lubiła Halloween... Chociaż tak naprawdę nie wiedziałam, która była godzina. Może jeszcze zdążę...
Nie próbowałam się nawet karcić za takie myśli w obecnej sytuacji. Rzeczywistość była nieubłagana. Przeżywanie śmierci tych wszystkich ludzi nie miało większego sensu. Poza tym nos mi mówił, że nie umarli przed chwilą, choć większość tak wyglądała.
Coś tu zdecydowanie było nie tak.
Im dalej dochodziłam, tym więcej znajdowałam zwłok w jednym miejscu, a smród stawał się naprawdę odurzający. Zasłoniłam nos rękawem, ale nie za bardzo mi to pomogło. Gdy znowu spojrzałam przed siebie, przystanęłam w końcu. Mgła się rozstąpiła.
Ścieżkę przede mną w zasięgu wzroku ścieliły gęsto niezliczone martwe dziewczyny.
Już nie wszystkie ciała były niemal nienaruszone. Wiele z nich nosiło ślady pogryzień, nie byłam pewna — przed czy pośmiertnych. Nakładały się na siebie. Do tego ewidentne ślady podziobania, niektórym brakowało oczu, kończyn... Wodziłam wzrokiem po morzu trupów, próbując wymyślić, co w zasadzie powinnam zrobić w tej sytuacji. W oddali dostrzegłam czarne ptaki, które obsiadły zwłoki, dziobiąc je zapamiętale, kracząc między sobą podekscytowane z uczty, jaka je spotkała.
Chyba naprawdę miały pecha, że trafiły na mnie.
Nie mogłam żywić wobec nich żadnych szczególnie negatywnych uczuć. Robiły to, by przetrwać. Nie różniłam się zbytnio od nich. Prawdę mówiąc ten dość jednak makabryczny obraz rozciągający się przed moimi oczami nie za bardzo mnie poruszał. Rozpaczanie nad wielkością masakry i ludzkiej tragedii nie zmieni tego, co już się wydarzyło.
Poprawiłam opadającą na oczy grzywkę i westchnęłam ciężko. Coraz bardziej nad smród zwłok wybijał się ten dziwny, ostry zapach podszyty ozonem. Może to już czas porzucić iluzję i po prostu odlecieć, skoro spacer przed siebie jak widać nie był rozwiązaniem...
— Ciekawe — miły, dziecięcy głosik rozległ się tuż przy moim uchu. Nie ruszając ciałem, zerknęłam lekko w bok, delikatnie tylko przechylając głowę. — Jeszcze stoisz. Większość nawet, jeśli dotarła dalej, w tym miejscu wydawała się już naprawdę skołowana.
— Ciekawość, jaka istota urządza sobie takie krwawe zabawy, jakoś nie pozwala mi zasnąć — mój głos wydawał się zbyt głośny w tym przeraźliwie spokojnym miejscu.
Perlisty śmiech rozległ się za moimi plecami. Włożyłam ręce w kieszenie jeansowej katany i obróciłam się na pięcie, by stanąć twarzą w twarz z małą dziewczynką. Miała długie do pasa, lekko kręcone, rude włosy, zielone oczy, delikatne rysy twarzy obsypane całą masą piegów. Biała, lniana sukienka, którą miała na sobie, mniej więcej do kolan pokryta była krwią. Patrzyłyśmy na siebie, ona z uśmiechem, ja chłodem wymalowanym na twarzy.
Nie pachniała niczym. Nikt nie pachnie niczym, chyba że już go nie ma na tym świecie.
— Nie jesteś człowiekiem — to nie było pytanie i szczerze mówiąc byłam zaskoczona, że to z jej ust padło to stwierdzenie jako pierwsze. Uśmiechnęłam się lekko, mrużąc oczy, które w tej chwili, byłam pewna, zamiast głębokiego fioletu przybrały kolor jaszczurzego złota.
— Źle dzisiaj trafiłaś — mój głos był spokojny jak nigdy. Burza wiecznie targających mnie emocji i ognia ucichła. Czułam też, że tracę kontrolę nad swoją iluzją, co było raczej niespotykane. Nie podobało mi się.
— W istocie — dziewczynka cofnęła się o krok. Potem kolejny. Jej sylwetka zaczęła się rozmywać, jakby wzrok nagle przestał ze mną współpracować. Zamrugałam, żeby wyostrzyć widzenie, ale nie pomogło.
— Ktoś przyjdzie cię wyegzorcyzmować — powiedziałam już w zasadzie w eter. Ten wesoły, dziecięcy śmiech rozbrzmiał teraz jakby zewsząd dookoła mnie. Skrzywiłam się.
— Niech spróbuje — szept rozległ się tuż przy moim uchu. Zamknęłam oczy, nie chcąc dać się wyprowadzić z równowagi. Luz, kurwa, albo wszyscy zginiemy. — Z nimi też się chętnie pobawię.
Mieszka w tym lesie istota, która wymknęła się śmierci. Nie jest ani duchem, ani niczym znanym z naszego świata. Jest samotna.
Kontaktować się z żywymi może tylko w noc, gdy magia jest najpotężniejsza. Tak, Halloween. Jest ciekawa naszego świata. Podgląda nas oczami swoich kruków, a tej jednej nocy w roku... Tej jednej nocy lepiej nie wchodzić do lasu, by skrócić sobie trasę na tematyczne imprezy na obrzeżach. Jedynym, czego pragnie, jest znalezienie przyjaciółki. Takiej, która już jej nie opuści. Nie zostawi w lesie, gdy się zgubi, zostawiając krukom na pożarcie.
To dziecko. Wielosetletnie, jednak dziecko, nieuczące się o świecie, choć wszystko tak uważnie obserwuje. Pragnie uwagi. Zabawy.
A bawi ją zabijanie.
— Nie bawię się ze zwierzętami. Kruki są fajne, ale chcę znaleźć przyjaciółkę. Będziemy sobie nawzajem zaplatać warkocze! Musi tylko przejść tę ścieżkę, by pokazać, że jej zależy, wiesz? To przecież nic trudnego... Tobie się w końcu udało.
Kurwa, jak ja nienawidziłam dzieci, szczególnie tych aroganckich. Nie było takie trudne? Nie dziwiłam się, że wszystkie te dziewczyny tu zginęły. Ten marsz był nieskończony. Każdy człowiek wyzionąłby ducha. Jeszcze ten zapach... Byłam prawie pewna, że coś, co tak pachniało, sprawiało, że zasypiały. Najwidoczniej musiałam być na to odporna. Fart, nic więcej.
— Może więc zostanę twoją przyjaciółką i przestaniesz szukać sobie kolejnych? — palnęłam, zanim zdążyłam się nad tym zastanowić. Chociaż wątpiłam, by była w stanie mnie tu zatrzymać. Roześmiała się jednak tylko na moją propozycję.
— Nie ty... ty jesteś niebezpieczna — głos się rozwarstwił, zdawał się dochodzić nie z jednego miejsca, a zewsząd. Przestał też brzmieć tak czysto, dziecięco. — Kruki się nie mylą. Lepiej, jeśli sobie stąd pójdziesz.
Otworzyłam gwałtownie oczy, gotowa stanąć do walki, jeśli będzie trzeba. Obyło się jednak.
Las wrócił do normalności.
Wzięłam głęboki wdech, ciesząc się, że w końcu powietrze nie było już przepełnione tym słodkim odorem. Szramy nie zniknęły z mojej skóry, niektóre dalej podkrwawiały. Ubrania poza niezniszczalną, jeansową kataną nadawały się w zasadzie do śmieci. Westchnęłam ciężko, wbijając wzrok w niebo. Ciekawe, która była godzina i czy zdążę namówić Azurę...
Pokręciłam głową. Dobra, to było nieczułe, nawet jak na mnie, przyznaję.
Ponownie wzięłam głęboki wdech, wraz z nim zbierając otaczające mnie zapachy. Wiedziałam już, gdzie iść, by wrócić do domu. Miła odmiana od wielogodzinnego parcia przed siebie bez celu.

2432 słowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz