Eryne, nastroszona, z bojowo rozrzuconymi skrzydłami, syczała na Aleistera jak rozjuszona kotka. Świdrowała go żółtymi oczami, zadzierała głowę, rzucała wyzwanie. Sahib, zirytowany, że drze mu się prosto do ucha, drepcze po ramieniu i wbija pazury, przytknął jej dziób dwoma palcami. Eryne wyswobodziła się kilkoma bardzo oburzonymi machnięciami karkiem, zsyczała go karcąco. Śmieszny-mały-goblinie-co-ty-wyprawiasz-próbuję-cię-bronić.
Sahib nie spojrzał na nią, czuł, że krew w jego żyłach śpiewa płomieniami, że w oczach goreje mu wielki stos i ktoś właśnie na nim płonie. Znał siebie, wiedział, że gdy oddech robi się lekko drżący z gniewu i urażonej dumy, a paznokcie, wbijane we wnętrze zaciśniętej dłoni, nie sprawiają bólu, a dają ulgę, ujście i lepsze zaczepienie w rzeczywistości, rozsądniej, dla własnego interesu, nie mówić nic więcej. Bo to był moment, w którym bez chwili zawahania, przy świadkach i śmiało patrząc prosto w oczy, byłby w stanie wypowiedzieć słowa, jakich nie dałoby się potem cofnąć i których potem mógłby żałować. Zresztą, nie znalazłby już odpowiedniej riposty, dostatecznie trafnej, celnej i punktującej, nie myślał już chłodno, sprawnie i logicznie, Aleister za bardzo wyprowadził go swoimi słowami i zachowaniem z równowagi, żeby Sahib mógł nadal kłócić się z nim rzeczowo i na poziomie. Zrobił więc jedyną rzecz, jaka mu pozostała.
— Zabieraj swojego sierściucha, wyjdź z mojej sali, przestań dręczyć moich studentów i daj mi prowadzić wykład.
Obawiał się, że głos mu się załamie albo zadrży, że w martwej ciszy każda fałszywa nuta będzie słyszalna doskonale, ale, bogom dzięki, udało mu się wykrzesać z siebie resztki opanowania, zabrzmiał niemal neutralnie.
Aleister uśmiechał się pod nosem chłodno, niezobowiązująco, bez szczególnej sympatii, może z lekką satysfakcją, że wygrał, że Sahib już się nie kłóci, ma dość i chce przerwać tę scenę. Uniósł dłoń wnętrzem do góry, przesunął ją w powietrzu w gładkim geście „jak sobie życzysz”. Gwizdnął na lisa. Zwierzę czujnie postawiło uszy, podreptało za nim posłusznie, słyszalnie stukając o podłogę pazurami. Drzwi trzasnęły. Studenci, jak jeden mąż, nagle poczuli, że mogą już zacząć się ruszać. Sahib odetchnął.
Popatrzył na ślimaka w akwarium, na zanotowane samopiszącą kredą notatki na tablicy, na ptaki pochowane i powciskane w kąty, na blade miny swoich uczniów.
— Idziemy na spacer — zdecydował, czarem zatrzaskując podręcznik nauki o magicznych stworzeniach Barnadetty i Guillauma Faye. — Zajęcia terenowe. Możecie zostawić rzeczy. Hayde, złapiesz mi Dodo? Zamknijcie okna z tyłu. W ramach wykładu poopowiadam wam o zwierzętach i roślinach, jakie znajdziemy w parku i po drodze.
Charakterek po mamusi, pomyślał trzy godziny później w pokoju nauczycielskim, bo, jako jeden z wielu mniej istotnych nauczycieli, nie dysponował własnym gabinetem i korzystał z przestrzeni wspólnej. Pił kawę, nie dlatego, że lubił, bardziej dlatego, że wszyscy pili, próbował więc się integrować, grał, że ma ludzkie nawyki i uprzejmie zgadzał się, żeby go częstować. Zastukał paznokciami w blat. Trudno. Nie zamierzam się przejmować. Trzeba było pilnować lisa, miałem prawo powiedzieć mu, co myślę o puszczaniu zwierząt samopas. Mogłem się zdenerwować. A co gdyby któryś ptak nie zdążył uciec w porę? Plotki się nie myliły tym razem, paskudny człowiek ten cały Aleister. Ten ton? Te słowa? Jak on w ogóle wszedł do mojej sali? Jak do siebie, ani pukania, ani dzień dobry. Nowy w kadrze i już się poczuwa? Wparowałby tak w środku zajęć na eliksiry w pracowni u Olympias? Albo na transmutację zaawansowaną do Séraphiny? Oczywiście, że nie, byłoby: puk-puk, dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam, mogę zabrać chwilę? Nie ma tu mojego lisa? A nie: Sahib, oddawaj lisa. Zjadł jakiegoś ptaka? Och, to chyba dobrze, że coś się dzieje w końcu na tych twoich, ha-tfu, zajęciach? Dupek. Nie dość, że nie przeprosił, to jeszcze sterroryzował mi uczniów i wystraszył ptaki, bo to, że mnie zlekceważył, to nic nowego pod słońcem, taki sam czarodziej jak reszta towarzystwa, wszyscy siebie warci.
Chyba żarty, pomyślał, widząc, kto wyrywa go z rozmyślań, bo bawi się jego sznurówką.
— Co tym razem, łobuzie? — mruknął do poznanego wcześniej lisa, tego samego, który wcześniej pogonił mu ptaki i o którego pożarł się z Aleisterem na oczach studentów. Ptaków, tym razem, żadnych w pobliżu nie było, Sahib, przed spacerem ze studentami, rozerwał powietrze stanowczym ruchem oburącz, stworzył wyrwę teleportacyjną do swojego mieszkania, przeniósł do niego całe wesołe towarzystwo.
Lis wskoczył mu na kolana jak gdyby nigdy nic (niewychowany, widać, że właściciel nie nauczył manier), oparł łapkami o stół, zainteresował zawartością kubka.
— To jest fe — ostrzegł Sahib, nawet nie kłamiąc, w porę przestawiając kawę dalej.
Zwierzak rozsiadł mu się na kolanach, wywiesił język, uśmiechając po lisiemu. Sahib podrapał go za uchem, akceptując to jako formę przeprosin.
— Ale jestem paskudny, taak — wymruczał, nurzając rękę w miękkiej sierści, bo lis momentalnie wywalił mu brzuch i zamerdał ogonem. — Taki szczęśliwy paskud, drapanie, mhm, lubimy drapanie. No dobrze, chodź. — Wziął zwierzę pod pachę, wstał. — Bo jak twój pan nas tu przyłapie, znowu będzie robił mi wymówki.
Przeszedł się do gabinetu Aleistera. Domyślił się, który to, wiedział, po kim mógł przejąć pokój. Zapukał głośno, trochę demonstracyjnie, wszem i wobec dając do zrozumienia, że on przynajmniej potrafi to zrobić i wie, że należy. Nikt mu nie otworzył. Sahib spojrzał na futrzaka, futrzak spojrzał na Sahiba. Zwierzak, nadal lisio uśmiechnięty, trzymany pod ręką jak torebka, zamerdał zwisającym ogonem na zachętę, poprosił, żeby Sahib spróbował jeszcze raz. Sahib więc, skoro dodano mu otuchy, się nie poddał.
— Nie ma mnie — odpowiedziano mu zza drzwi chłodno i zniechęcająco do dalszych prób przeszkadzania i zajmowania czasu.
— Mam. Twojego. Lisa — odkrzyknął mu Sahib przez drzwi, podbijając każde słowo bardzo zniecierpliwionym puknięciem. — Jak go nie chcesz, to zabieram go sobie do domu.
913 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz