Tw: przemoc, gore
Ostatni raz, stojąc przed lustrem w łazience, poprawiłam grzywkę, upewniając się, że zasłania dość pokaźną, acz cienką szramę na moim czole. Jakby jakiś zirytowany kot postanowił przejechać mi pazurem przez twarz. Mimo, że minęły dwa dni, wciąż była żywoczerwona, jakby dopiero co powstała. Do tego próby jej usunięcia z mojej iluzji, przykrycia jakąś kolejną, wciąż spełzały na niczym. Irytowała mnie.
Czas zacząć lepiej dbać o higienę snu, Violence, bo niedługo zapomnisz, gdzie głowę zostawiłaś, prześmiewczy ton Liama odbijał się nieproszony echem w mojej głowie. Zacisnęłam dłonie na krawędziach umywalki, wbijając wściekły wzrok w swoje odbicie w lustrze. Targające mną emocje nie pozwalały mi na normalne funkcjonowanie, wszystko w sekundę mogło mnie rozsierdzić do tego stopnia, że zupełnie traciłam nad sobą panowanie. Potrzebowałam się jakoś wyżyć.
Trawę na dworze przyozdobił tego poranka szron. Mój wzrok bez wyrazu spoczął na pokrytych połyskującą bielą źdźbłach nieskoszonego trawnika, rozciągającego się między tarasem a jeziorem. Kaya oczywiście znalazła w tym niesłychanie dobrą zabawę, jak z resztą potrafiła we wszystkim. Tarzała się już od dobrych kilku minut, jakby to była najlepsza czynność na świecie. Buruu stał nad nią i przyglądał się jej z postawą mówiącą, że młoda właśnie postradała rozum.
Nie odrywając wzroku od tej ich porannej interakcji, oparłam się w zamyśleniu łokciami o barierkę tarasu. Położyłam brodę na przedramionach, pochylając się mocno do przodu. Byłam wciąż ubrana w krótkie spodenki i za dużą koszulkę Eliasa, którą mu kiedyś podwędziłam. Potem, gdy pytał, czy jej u mnie nie zostawił, uparcie twierdziłam, że nie mam pojęcia, gdzie mogła się zawieruszyć. Nie widziałam go od dłuższego czasu, w zasadzie od dnia, kiedy przyszedł mnie poinformować, że wyrusza na misję z Vipers. Będąc ze sobą zupełnie szczerą podejrzewałam, że to właśnie ta jego nieobecność mogła wywołać u mnie tak daleko posuniętą irytację.
Westchnęłam ciężko, pociągając za luźny kosmyk włosów, żeby ból tym spowodowany sprowadził mnie z powrotem na ziemię. Przez przelewające się pod skórą ciepło mojej mocy nie było mi zimno. Cienka warstwa lodu na tarasie roztapiała się na coraz większym obszarze dookoła moich bosych stóp. Każdy mój oddech momentalnie zamieniał się w parę. Wypuściłam celowo nieco więcej powietrza ustami, przyglądając się z roztargnieniem białym obłoczkom.
Całe to czekanie naprawdę mnie dobijało.
Jak tak cię nosi, to po prostu idź do dowództwa i żądaj wyjaśnień, Liam nigdy nie należał do osób, które w trudnej chwili poklepią po ramieniu i powiedzą, że będzie dobrze. Poza tym znał mnie prawdopodobnie najlepiej, byliśmy w końcu niezwykle wręcz podobni, do tego spędzaliśmy ze sobą od zawsze bardzo dużo czasu. Nie potrafiliśmy siedzieć bezczynnie, gdy ktoś nam bliski być może potrzebował pomocy. Gdy wczoraj do mnie przyszedł odebrać swojego psa, którego zostawił mi na weekend, nie cackał się z wyrażaniem swoich opinii co do mojego obecnego stanu. Wkurwił mnie tym tak bardzo, jak tylko on potrafi.
Mimo to, gdy nieco odetchnęłam, jak już sobie poszedł, mogłam w końcu dopuścić do siebie myśl, że przecież miał rację. I byłam mu wdzięczna za to, że jego ostre niczym brzytwa słowa w końcu mnie ocuciły. Ostatecznie zmobilizowały do przemyślenia całej tej sytuacji na nowo, a teraz w końcu podjęłam decyzję, że wystarczy już tego czekania na rozwój wydarzeń. Odepchnęłam się gwałtownie od barierki i zawołałam psy, żeby zamknąć je w domu.
Zamierzałam zrobić wszystko, co będzie konieczne, by dowiedzieć się, co się działo z moim przyjacielem.
***
Wparowanie do siedziby Vipers z wściekłością w oczach i determinacją wymalowaną na twarzy mogło okazać się potencjalnie dość kiepskim pomysłem, jednak gdy już podjęłam decyzję, że będę działać, nie potrafiłam się dłużej kontrolować. Dostanę zjebę od Jaśnie Poważnego Pana Firebane z przypomnieniem, że w zasadzie to także jestem magiczną bestią i każda niesubordynacja może się wiązać z moją szybką dekapitacją? Cóż, nie pierwszy, nie ostatni raz, poza tym przy odrobinie szczęścia w ogóle na niego nie wpadnę. Reszta to przy nim płotki, które na każde moje krzywe spojrzenie srają pod siebie.
Widząc moją minę i prawdopodobnie czując bijące ode mnie fale nieznośnego gorąca, każdy schodził mi z drogi, gdy przemierzałam korytarze kierując się prosto do biura osoby w większości odpowiedzialnej za zlecanie zadań Eliasowi. Nie zapukałam, nie zwolniłam nawet odrobinę, po prostu na pełnej wpakowałam się w drzwi, nadając im taki pęd, że walnęły o ścianę, odbijając się od niej i omal nie zdzielając mnie rykoszetem. Złapałam je jednak, nim zdążyły mi oddać. Wyraz mojej twarzy pozostawał niezmienny, nawet na sekundę się nie załamał pod karcącym spojrzeniem dowódcy, wciąż wyrażając nieskończoną chęć mordu.
— Będziesz musiała pokryć koszty naprawy drzwi i ściany, jeśli je uszkodziłaś, wiesz o tym? — pozornie spokojnym głosem próbował zatuszować jawny niepokój, który ogarnął go na mój widok. Jednak nie ze mną te numery. Cuchnął strachem.
— Obydwoje doskonale wiemy, że nie pierwszy raz te drzwi tak przywaliły w tę ścianę i nie zawsze ja byłam za to odpowiedzialna — prychnęłam. Pewnie co prawda moje wizyty istniejącą już dziurę w tynku powiększyły, natomiast nie było mi z tego powodu w najmniejszym stopniu przykro. — Gdzie jest Elias?
Dowódca zbladł nieco, jednak nie był byle chłystkiem, trzęsącym portkami przed wściekłym potworem. Nie dostał się na pewno na tak wysokie stanowisko bez wykazania się w terenie, gdzie być może miał do czynienia z bardziej złowrogimi bestiami. Konieczność zachowania zimnej krwi wliczona jest w zakres umiejętności każdego pracującego w tej instytucji. Choć pierwotnego uczucia strachu przed czymś potencjalnie mogącym zabić nikt nie jest w stanie całkiem z siebie wyplenić... No chyba, że ma nie po kolei w głowie.
— Nie jesteś upoważniona do otrzymania informacji o misjach tego poziomu utajnienia — oparł łokcie na biurku i splótł razem palce obu dłoni. Zrobiłam kilka kroków, stając tuż przy biurku, wbijając wzrok w mężczyznę. Zdaje się zbladł jeszcze bardziej, gdy podniósł głowę, by spojrzeć mi w oczy i prawdopodobnie dostrzegł, że tęczówki nie są fioletowe. — Przykro mi, Violet.
— Wiesz co, był u mnie jakiś czas temu. Mówił, że gdzieś go wysyłacie. Że wróci za parę dni — gwałtownie oparłam ręce na drewnianym blacie, pochylając się w stronę dowódcy, chcąc wywrzeć na nim jeszcze większą presję. Igrałam co prawda z ogniem, cholera go przecież wie, jak daleko sięgają granice jego cierpliwości i kiedy uzna, że starczy tego dobrego, a wściekłego jaszczura należy po prostu spacyfikować. Nie miałam jednak najmniejszej ochoty w tej chwili zastanawiać się nad tym, co wypada a co nie. Chciałam odzyskać swoją zabawkę. — Nie zgadniesz, co... — zrobiłam teatralną pauzę, nie odrywając wzroku od mężczyzny. — Nie wrócił.
— Mieszkacie razem, że jesteś tego taka pewna? Może po prostu nie chciał do ciebie przyjść — ta próba wykpienia sytuacji zdecydowanie kiepsko mu wyszła, bo głos mu się w połowie załamał. Prychnęłam.
— Chyba wypadłeś z obrotu. Łatwo wysyłać ludzi na pewną śmierć, samemu grzejąc dupę za biurkiem? Jesteś jak otwarta księga — nie, żeby u mnie było lepiej, jednak pastwienie się nad nim w tym momencie dawało mi niesamowitą wręcz satysfakcję, której nie potrafiłam sobie odmówić.
— Przeginasz. Zapominasz, gdzie twoje miejsce, smoku...
Przerwało nam pojawienie się jakiegoś typa z kartonem w dłoniach. Wraz z nim z kolei...
Słodko-metaliczny odór rozkładającej się ludzkiej krwi. Dokładnie znałam też nuty składające się na zapach, który mu towarzyszył.
Wiedziałam, co znajdą w środku, jeszcze zanim te dwa ułomy zdecydowały się w końcu otworzyć paczkę. Zapach był intensywny, wdzierał się w moje nozdrza nieproszony, z każdą sekundą czułam, jak szalejący we mnie ogień goreje coraz bardziej, napędzany tłoczoną w moje żyły adrenaliną. Próbowałam sobie wmówić, że to niemożliwe, przecież nie mogło się to skończyć w ten sposób. Gdy dowódca wyciągnął znajomą mi blaszkę nieśmiertelnika, w głowie odbijały mi się już tylko raz po raz słowa:
Powinnam była z nim iść.
***
Odjebali po całości z tą akcją. Może nie miałam doświadczenia w tym, jak działali oni w sprawach wymagających użycia siły, jednak mafia również była organizacją, w której praca w oddziałach była niezwykle ważna. Dla nich walczyłam nie raz, nie dwa i o ile nie zawsze wszystko szło po ich myśli, tak nie zdarzyło się, żeby wysłali swoich ludzi na jakąś pojebaną misję bez odpowiedniego zaplecza. Mafia dbała o swoich.
Eliasa jednak wysłano na właśnie taką misję. Enigmatyczny opis miejsca i sytuacji, zadanie, powiedziałabym, cholernie trudne, szczególnie jak na tak mały oddział oraz pełną świadomość dowództwa, że w zasadzie trudno powiedzieć, czego mogą się spodziewać na miejscu. Coś tam albo poszło bardzo nie tak, albo ktoś celowo to zaplanował. Wątpiłam jednak, by stał za tym ktoś z Vipers, oni zostali raczej po prostu użyci do osiągnięcia celu przez kogoś spoza jednostki specjalnej.
Dali się zrobić jak dzieci.
Siedziałam w kwaterze, w pokoju przeznaczonym do planowania akcji, samotnie przerzucając zebrane dokumenty. Dostałam wcześniej mniej więcej informacje o grupie, która została wraz ze mną oddelegowana do akcji ratunkowej. Całkiem uprzejme z ich strony, że się w końcu zreflektowali i postanowili zadbać o swoich ludzi.
Oczywiście, gdyby postanowili inaczej, sama bym tam poleciała, nie zważając na nic.
Nagle usłyszałam jakieś poruszenie na korytarzu. Podniosłam wzrok znad dokumentów i spojrzałam w stronę otwartych drzwi, czekając, aż apogeum całego zamieszania przejdzie korytarzem, żeby móc je zobaczyć.
Jakiś obcy mężczyzna, prowadzony przez grupę uzbrojonych po zęby viperowców. Szedł z dumnie uniesioną głową, jakby miał pełne prawo tu przebywać, w dodatku czując się w siedzibie oddziału specjalnego jak w domu. Nieco zbyt długie i zbyt tłuste włosy opadały mu na oczy, miał na sobie biały fartuch, jakby potrzebował przed całym światem epatować tym, że miał wykształcenie medyczne lub jakieś naukowe. Towarzyszący mu ludzie wydawali się zaniepokojeni, szli spięci, każdy z bronią w rękach, w każdej chwili gotowi na kontratak.
W tej krótkiej chwili, w której zdołałam dostrzec to wszystko, on zdołał dostrzec mnie. Nasze oczy się spotkały, a mężczyzna uśmiechnął się, choć w sumie wcale nie byłam pewna, czy na pewno był to uśmiech, tak dziwny i niepasujący do niego to był grymas.
Obrzydliwy typ.
Gdy głosy ucichły, zatrzasnęłam teczkę z dokumentami, wzięłam ją pod pachę i wyszłam z pokoju, kierując się za zapachem osób, które dopiero co tędy przeszły. Bez zbytniego pośpiechu dotarłam do pokoju przesłuchań. Trop się tam urywał, weszłam więc bez pardonu do części za lustrem weneckim, skąd można było przyglądać się przesłuchaniu.
— Jo — powiedziałam, unosząc rękę w powitaniu, na co stojący w pomieszczeniu dowódca Eliasa zbladł. Pff, cienias. Przecież się tylko grzecznie przywitałam.
— Chyba nie powinno cię tu być — szybko odzyskał rezon. Chyba zaczynał się do mnie przyzwyczajać. Szkoda, przez chwilę był naprawdę zabawny.
— Dobrze, że nie jesteś tego pewny — stanęłam tuż koło niego i założyłam ramiona na piersi, wbijając wzrok w pokój przesłuchań po drugiej stronie szyby. Poza dziwnym człowiekiem w fartuchu był tam cały asekurujący go oddział oraz nasz spec od przesłuchań. — Kto to jest?
— Przyszedł przed chwilą pod budynek deklarując, że wie, co się stało z oddziałem wysłanym do opuszczonego laboratorium w środku niczego — głos dowódcy był spokojny, rzeczowy. Widać poradził już sobie całkowicie z emocjami.
Nudy.
— Wygląda to na aż zbyt podejrzanie dla nas korzystny zbieg okoliczności — mruknęłam, świdrując wzrokiem nieznajomego. Ku mojemu zaskoczeniu ten odwrócił nagle głowę. Spojrzał mi prosto w oczy. Zmarszczyłam brwi, poirytowana. Na pewno mnie nie widział, dlaczego więc...
— Zdajemy sobie z tego sprawę, jednak ponieważ mamy naprawdę niewiele informacji, musimy się złapać tego, co los nam daje — zmusiłam się do odwrócenia wzroku od obcego i spojrzenia na dowódcę. Miał zacięty wyraz twarzy, przyglądał się uważnie temu, co dzieje się w pomieszczeniu obok. — Możesz tu zostać, jeśli obiecasz, że nie wpadniesz tam go zabić, czego by nie powiedział w trakcie.
— Spoko.
***
— Będziemy wszyscy mieli tam problem z używaniem magii — nie zliczę, który już raz usłyszałam to od Willa, siedzącego koło mnie na pace samochodu transportującego nasz mały oddział. Był magiem, bardzo sprawnie posługującym się zaklęciami przydatnymi w walce. Jednak, w przeciwieństwie do większości jego kumpli z oddziału, którym zwykle dowodził, on zdawał sobie sprawę z ograniczeń, jakie niosło ze sobą poleganie wyłącznie na czarach. Potrafił sobie wyjątkowo dobrze radzić również bez nich, ponadto, choć trudno było mi to przyznać, był naprawdę dobrym dowódcą. Ludzie go słuchali. Roztaczał wokół siebie jakąś taką aurę nieskończonej wręcz pewności siebie. Patrząc na niego miało się wrażenie, że wszystko pójdzie tak, jak przewiduje plan. Było to przyjemnie uspokajające. Pewnie dlatego zdecydowali się powierzyć mu nadzór nad tą misją i dowodzenie zupełnie obcymi dla siebie ludźmi dobranymi specjalnie po to, by byli w stanie poradzić sobie w nadchodzącym starciu.
— Wiem — oparłam głowę o materiał chroniący nas przed warunkami atmosferycznymi, zarzucony na tył samochodu. — Ustaliliśmy już, że to dla mnie akurat najmniejszy problem — tym bardziej żałowałam, że nie poszłam z Eliasem. Powinnam była. Nawet jeśli nie lubowałam się szczególnie w ujawnianiu przed zbyt dużą publicznością, czym naprawdę jestem.
— To dalej jest dyskusyjne — mężczyzna westchnął, kręcąc głową niczym nad dzieckiem, które mimo licznych prób dalej nie rozumie, co się do niego mówi. Momentalnie się spięłam, gotowa do riposty. — Podejrzewamy, że dla ciebie magia to nie jest zwykły dodatek, tylko nierozerwalna część ciebie, bez której możesz mieć problem z normalnym funkcjonowaniem. Zdajesz się o tym ciągle zapominać — oczywiście pamiętałam słowa tego pierdolonego naukowca. Był podejrzanie mną zainteresowany, choć podejrzewałam, że nasze spotkanie było czystym przypadkiem. Myślę, że nie kłamał, mówiąc, że po prostu zdecydował, iż to, co się tam wyprawia, to za dużo i czas to zakończyć. Mimo to od razu wiedział, kim jestem, choć gdy znajdował się blisko pilnowałam się, żeby żadne aspekty mojego prawdziwego ja nie wyszły poza okrywającą mnie iluzję. Patrząc na mnie wyglądał trochę, jakby w końcu znalazł coś, czego od bardzo dawna szukał. Wkurzyło mnie to.
— Może, skoro jest bardziej moja, niż w waszym przypadku, ta cała zaburzająca działanie magii bariera nie będzie miała na mnie żadnego wpływu — w końcu naukowiec nie był w stanie tego stwierdzić. Akurat nad nią nie on pracował.
— Albo będzie miała zbyt duży...
— Od kiedy jesteś takim pesymistą?
— Od kiedy dostałem pod opiekę niereformowalnego, wielkiego gada.
Prychnęłam, gdy cały oddział parsknął na to śmiechem. Zgromiłam wzrokiem siedzącego naprzeciwko mnie mężczyznę, bo był najbliżej. Momentalnie rozbawienie go opuściło, a w raz z nim stopniowo i resztę oddziału.
— Już bez przesady, nie jestem taka straszna — mruknęłam, patrząc na Williama z byka, na co wzruszył tylko ramionami. Parę razy mieliśmy już okazję współpracować, miał więc jakiś tam ogląd na mój sposób pracy, nawet jeśli nigdy wcześniej nie walczyłam dla Vipers. Znaczy się: wpaść, zrobić rozpierdol, ewakuować się.
— Zwykle nie, ale teraz działasz pod wpływem impulsu. Wiesz tak samo dobrze, jak ja, że to się może naprawdę źle skończyć. Obydwoje zdajemy sobie także sprawę z tego, że mimo tej świadomości i tak zadziałasz impulsywnie, gdy sytuacja zrobi się poważna. Nie, żebym jakoś szczególnie na to narzekał, zwykle na dobre nam to wychodziło... Jednak nigdy nie musiałaś stawać na czele oddziału w trakcie walki, wspomagałaś nas poza polem bitwy. Jeśli zaczniesz działać na własną rękę, nie będę mógł ci już pomóc. Nie zaryzykuję życia oddziału, żeby cię ratować z konsekwencji twojej własnej głupoty.
— Wiem o tym — założyłam ramiona na piersi i wbiłam wzrok w swoje stopy. W przeciwieństwie do pozostałych nie miałam na nich ciężkich glanów, tylko zwykłe adidasy. I tak nie miało to większego znaczenia, bo zakładając, że jednak miejsce, do którego zmierzamy, pozbawi mnie możliwości korzystania z magii, uznaliśmy za najlepszą opcję porzucenie przeze mnie ludzkiej iluzji jak tylko wysiądziemy z pojazdu, bez względu na zastane okoliczności.
Jakieś pół godziny później dojechaliśmy w końcu w ustalone miejsce. Wszyscy po kolei opuścili pojazd. Zaciągnięty tu z nami naukowiec jechał w kabinie, asekurowany przez oddelegowanego żołnierza. Ja wyszłam ostatnia. Rozejrzałam się dookoła, starając się przy okazji nawęszyć coś, co mogłoby nam pomóc.
— Będziemy starali się wspierać cię najdłużej, jak to będzie możliwe — poczułam nagle na ramieniu dłoń Willa. Spróbowałam ją zrzucić, jednak zacisnął tylko mocniej palce. Zgromiłam go wzrokiem, a on tylko się uśmiechnął pokrzepiająco. — Nie daj się zabić, Violet.
***
Mój prawdziwy wygląd był zaskoczeniem niemal dla wszystkich. W zasadzie tylko William uśmiechał się irytująco, gdy zobaczył rozdziawione gęby wszystkich zgromadzonych, gdy nagle na ich oczach z, może wysokiej, ale wciąż tylko dziewczyny, stałam się olbrzymim, skrzydlatym gadem.
— Do twarzy ci z tymi łuskami — Will poklepał mnie po przedniej nodze, zadzierając głowę, by na mnie spojrzeć. Pufnęłam w niego gorącym powietrzem z nozdrzy, na co tylko się roześmiał. Gdybym była w ludzkiej formie, uśmiechnęłabym się na ten widok. Większość już by trzęsła portkami. Niezły z niego zawodnik. — No co! Prawdę mówię! Pasują do twojego uroczego charakteru.
Z moich nozdrzy ponownie wyleciała gorąca para, czemu towarzyszył cichy skrzek, wyraz szczerego rozbawienia rzuconym żartem. Urocza to ostatnie słowo, jakim można by mnie określić.
Plan był prosty. W teorii. Od razu przeszliśmy do jego realizacji. Szłam z nisko opuszczoną głową, by nie zahaczać o wszystkie napotkane gałęzie, choć i tak nieco trudno było mi się poruszać. Zrzucenie iluzji było jednak zdecydowanie dobrym pomysłem. Im dalej od granicy działania bariery się znajdowaliśmy, tym bardziej czułam, jak płynący we mnie ogień szaleje zupełnie poza moją kontrolą. Nie utrzymałabym tu zbyt długo iluzji, co więcej, mogłoby mnie to tylko niepotrzebnie zmęczyć. W takim układzie natomiast wparowałam na teren opanowany przez chimery świeża jak morska bryza i gotowa do siania spustoszenia.
— Tylko nie przeginaj! — głos Williama przebił się przez kakofonię dźwięków wydawanych przez hordę przedziwnych, niespotykanych istot, która runęła na mnie, gdy tylko stanęliśmy naprzeciw budynku laboratorium. — Przyprowadzimy twojego Eliasa w trymiga, zobaczysz!
Zgodnie z ustaleniami ruszyli łukiem brzegiem lasu, prosto do tylnego wejścia. Moja rola była prosta, przez to, że w obecnej formie nie byłam w stanie zmieścić się w środku budynku. Zrobić jak najwięcej zamieszania, żeby reszta mogła bez większych komplikacji dostać się do piwnic, gdzie przetrzymywani byli ocaleli z oddziału Eliasa. Z tego, co mówił profesorek, będą mieli wystarczająco dużo problemów z samymi ocalałymi. Ściągnięcie na siebie wszystkich przebywających tu chimer było najlepszym, co mogłam w tej chwili zrobić.
Nie spodziewałam się, że moje zadanie będzie proste, myślałam jednak, że pozostanie całkiem niczego sobie nieco dłużej. Tymczasem w zasadzie już pierwsza fala chimer powaliła mnie swoją masą na ziemię. Powietrze rozdarł mój wściekły ryk, gdy włożyłam całkiem sporo siły w to, by zrzucić je z siebie. Złapałam pierwszą z brzegu bestię w paszczę i rozgryzłam na pół, przez co kilka kolejnych nieco zwolniło, dając mi całkiem niczego sobie szansę do pozbycia się z siebie pozostałych tych, co już mnie oblazły. Machnięciem ogona roztrąciłam kilka kolejnych ich zastępów, zmierzających na mnie. Gryzłam, drapałam, wciąż jednak hamowałam się z używaniem ognia. Nie byłam pewna, jak bardzo kiepski był to pomysł, a byliśmy w środku lasu. Moja pomyłka mogła spowodować spalenie całego tego miejsca i uwięzienie wszystkich w budynku.
Musiałam po prostu przetrwać jeszcze trochę.
Całą wieczność później, gdy w amoku, ciężko dysząc, szukałam wzrokiem kolejnych celów, zdałam sobie sprawę z tego, że już więcej ich nie ma. Skrzydła opadły mi bezsilnie po bokach ciała, wzbijając tumany kurzu. Czułam skapującą z wielu miejsc na moim ciele krew.
Szlag, Azura znowu będzie musiała mnie połatać...
Oddział dalej nie wyłonił się z budynku, przysiadłam, zamiatając nerwowo ogonem to w jedną, to w drugą stronę, wbijając uparcie spojrzenie złotych, gadzich oczu w miejsce, gdzie spodziewałam się w każdej chwili zobaczyć Willa i resztę, a w raz z nimi Eliasa.
Wciąż jednak nikogo nie było.
Nie byłam w stanie z powrotem przybrać iluzji. Czułam, że jestem wyczerpana, bariera magii wciąż była aktywna, co nie ułatwiłoby mi roboty. Próbowałam wymyślić cokolwiek, co jeszcze mogłabym zrobić, jak mogłabym się bardziej przydać, w głowie miałam jednak pustkę.
Czekałam chyba całą wieczność, ogonem wymachałam całkiem pokaźnych rozmiarów dół, gdy w końcu się pojawili. Natychmiast zerwałam się na równe nogi, w dwóch susach zawisając nad moim oddziałem. William, cały zakrwawiony (choć sądząc po zapachu nie cała krew była jego), ale żywy, podniósł głowę i uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco, choć widać w tym było, że jest wyczerpany. Tak samo z resztą jak pozostali.
— Już, już, spokojnie, mamy go — znowu poklepał mnie po nodze, bo tylko tam sięgał, co było jednocześnie irytujące i w sumie dość przyjemne. Pochyliłam głowę, by przyjrzeć się dwóm mężczyznom na prowizorycznych noszach, ciągniętych przez resztę oddziału. Po szybkim przeliczeniu zdałam sobie sprawę, że nie wszyscy wrócili. — Niedługo ci go oddamy.
On chyba mówił do mnie jak do zwierzaka. W tej chwili jednak zupełnie nie miałam ochoty na jakieś przepychanki z kolesiem, który przecież tak bardzo mi pomógł, więc po prostu wyprostowałam się i, mimo wyczerpania, cofnęłam kilka kroków i wzbiłam w powietrze.
Nie miałam tu już nic więcej do roboty, resztą musieli zająć się sami. Taki z resztą był plan od początku. I tak zostałam tam dłużej, niż mnie o to proszono.
***
Dostałam za to wszystko potężną zjebę od Liama. Prawdę mówiąc, chyba nigdy nie widziałam go tak wkurwionego. Przywiózł do mnie Azurę, która sprawnie mnie połatała, nie mówiąc przy tym ani słowa. Widziałam jednak, jak kilka razy zdarzyło jej się skinąć głową do tego, co krzyczał mój brat. Coś o zupełnym braku zdrowego rozsądku, niedbaniu o swoje życie i władowywaniu się zawsze w największe gówno. Umyślnie go ignorowałam, resztki swojej energii poświęcając na to, żeby mu nie zripostować, że jest w tym wszystkim tysiąc razy gorszy ode mnie. Moglibyśmy się o to pobić, a Azura już wystarczająco się musiała dzisiaj napatrzeć. Kogo jak kogo, ale jej martwić już bardziej nie chciałam.
— Gotowe — powiedziała cicho, cofając ręce z mojego ciała. Stojący nad nią przez cały czas Liam podtrzymał ją, gdy wstając się zachwiała. Uśmiechnęła się do nas przepraszająco. — Wybaczcie, chyba za stara się na to robię.
I tak właśnie to jedno, wypowiedziane przez nią, zupełnie pozbawione wyrzutów czy jakiejkolwiek agresji zdanie, wzbudziło we mnie więcej poczucia winy, niż cała blisko półgodzinna tyrada brata. W sekundę na nowo nałożyłam na siebie iluzję, co poza barierą znowu było banalne, niczym oddychanie. Zarzuciłam jej ramiona na szyję i mocno przytuliłam.
— Przepraszam, Az — do oczu napłynęły mi zupełnie niechciane łzy. Liam patrzył na mnie z rządzą mordu w oczach. — Musiałam go ratować.
Poklepała mnie delikatnie po plecach. Zero złości, pełna delikatności jak zawsze.
— Wiem. Za to nigdy nie powinnaś przepraszać.
***
William przyszedł do mnie do domu kilka dni później, podsumować zakończenie akcji, chociaż nikt go o to nie prosił. Naprawdę dobry człowiek. Przytargał ze sobą tego typa z oddziału Eliasa, którego także wyciągnęli z laboratorium, kazał mu padać na kolana i przepraszać, że przez niego miała miejsce cała ta patowa sytuacja. Will obserwował tę szopkę, którą sam zainscenizował, cały czas się przy tym uśmiechając. Zaczęłam naprawdę realnie podejrzewać, że ma nie po kolei w głowie.
Prawdę mówiąc miałam zupełnie gdzieś, co się tam wydarzyło, tak długo, jak Elias wrócił cały i zdrowy. Może poturbowany i wyłączony z życia na parę dni, ale przynajmniej wciąż oddychał, jego serce dalej biło.
Gdy kilka dni później pojawił się na moim podwórku, sama nie wiedziałam, co poczułam. Niewysłowioną radość? Irytację, że tak długo mu zeszło? W każdym razie zanim wyszłam do niego, bo gdy stanęłam na tarasie i zdałam sobie sprawę z tego, co trzyma...
Wybuchnęłam naprawdę szczerym śmiechem.
— Ty to jednak jesteś udany — nie zważając na to, że jest cały we krwi trzymanego przez siebie barana, zarzuciłam mu ręce na szyję i przyciągnęłam do siebie, łącząc nasze usta w pełnym namiętności i niewysłowionej tęsknoty pocałunku. Zwłoki zwierzęcia upadły na ziemię między nami. — Wiesz, normalny facet przynosi dziewczynie kwiaty czy coś — mruknęłam w jego usta po dłuższej chwili.
— Kwiatami byś się nie najadła — odpowiedział, na co znowu się roześmiałam.
Oprawianie badana w tej chwili nie leżało na szczycie listy aktywności, na które miałam w tej chwili ochotę, odsunęłam się więc w końcu od przyjaciela, zrzuciłam iluzję i porwałam martwe stworzenie w szczęki, rozgryzając je parę razy i połykając w zasadzie na raz. Elias patrzył na to z zachwytem, co mnie niesamowicie wręcz rozbawiło.
I co tak patrzysz?
— Mogłaś mi trochę zostawić — uśmiechnął się krzywo.
Ta, jeszcze czego! Może dzięki tej smole możesz przybrać kształt podobny do mojego, ale raczej żołądek ci się przez to nie adaptuje do takich posiłków.
— Przepraszam, że nie wróciłem, jak obiecałem.
Nagle całe rozbawienie mnie opuściło. Zmrużyłam złote ślepia, gromiąc go wzrokiem.
Przecież tu jesteś.
Zamrugał zaskoczony.
— Myślałem, że będziesz bardziej... wściekła — wyznał, drapiąc się po potylicy. Po chwili cofnął rękę, przypominając sobie, że jest cała we krwi. — Tak w zasadzie nawet nie wiem, jak miałbym wyjaśnić to, co się działo...
Nie musisz. Wiem wszystko.
— To znaczy...?
Z powrotem nałożyłam na siebie iluzję. W kilku krokach znalazłam się przy Eliasie i złapałam go za rękę, ciągnąc w stronę drzwi do domu.
— Byłam tam. Wiem, co się tam stało, bo pomagałam cię stamtąd wyciągnąć — spojrzałam na niego ponad ramieniem, wciąż ciągnąc go za sobą. — Jesteś cały we krwi, idziemy pod prysznic, bo znowu mi podłogę usyfisz.
***
Pojawiające się coraz częściej i w coraz większej ilości drobne, na pierwszy rzut oka niebędące niczym specjalnym szramy na mojej skórze, zaczynały mnie coraz bardziej irytować. Tym bardziej, że dalej nie potrafiłam sobie za nic przypomnieć, w jakich okolicznościach powstawały. Po prostu co któryś dzień budziłam się i zdawałam sobie sprawę, że pojawiały się nowe. Do tego nie goiły się tak szybko, jak zwykle działo się z wszystkimi tego typu niezbyt głębokimi uszkodzeniami skóry, szczególnie na mnie.
Miałam przez to wszystko przemożną ochotę coś sfajczyć.
— Znowu masz wybuchowy humor — ta zbędna uwaga z ust Eliasa tylko jeszcze bardziej mnie poirytowała. Nóż trzasnął o deskę, rozcinając pomidora na dwie równe części, na mężczyźnie nie zrobiło to jednak wrażenia. Kontynuował grzebanie w telefonie.
— Ruszyłbyś dupę i z czymś pomógł — trzymany przeze mnie nóż nagle znalazł się tuż przed nosem mężczyzny, co w końcu skłoniło go do spojrzenia na mnie, zamiast na to durne urządzenie. Powoli odłożył je na blat, zaraz, równie wolnym ruchem, podnosząc ręce do góry w geście kapitulacji. Oczywiście każdy jego ruch przepełniony był sarkazmem i wykpiewaniem sytuacji... Do mojego wymachiwania ostrymi przedmiotami, jak widać, szło się przyzwyczaić.
— Powiedz tylko słowo...
— Ta jasne — z impetem wbiłam czubek ostrza w dość grubą, drewnianą deskę z taką siłą, że gdy puściłam rączkę, nóż utrzymał się w pozycji, drżąc jeszcze przez chwilę. — Dzwoń do tego debila Liama, to jego impreza. Dlaczego jak zawsze to ja muszę wszystko szykować...
Elias, rozsądnie z resztą, zamiast dyskutować, po prostu sięgnął po mój telefon. Uśmiechnął się przy tym, poświęcając chwilę na kontemplację pokrowca, w który był wsadzony — znaczy się silikonowym, w kształcie tasaka. Za rączkę można było złapać, zamiast za telefon.
— Cały czas żałuję, że nie wpadłem pierwszy na pomysł, żeby ci taki sprezentować — rzucił rozbawiony, odblokowując urządzenie i klikając kilka razy w ekran, wybierając numer do mojego brata. — Pasuje ci.
— Jakbyś czasem, zamiast usilnie próbować umrzeć, zastanowił się, czym mógłbyś uszczęśliwić koleżankę, to by cię Liam nie uprzedził.
— Ależ ja doskonale wiem, jak cię uszczęśliwić — uśmiechnął się krzywo, na co wywróciłam oczami. Podał mi urządzenie, z którego zaczął się już wydobywać sygnał wychodzącego połączenia. Przejęłam telefon i przyłożyłam go do ucha, korzystając z "rączki tasaka". Uśmiechnęłam się przy tym do niego promiennie, odwracając do szafek za mną, żeby wyciągnąć z nich kolejne rzeczy, które przyszły mi do głowy jako konieczne do przyszykowania.
— Jeśli chcesz kogoś zaprosić, to śmiało, i tak będzie tu od cholery ludzi, których nie znam — rzuciłam do Eliasa po kilku minutach opierdalania brata przez telefon, uspokajając się jak za przełączeniem jakiegoś włącznika. Odłożyłam telefon ekranem do blatu, po czym oparłam się o meble i zlustrowałam wzrokiem wszystko, co już wyciągnęłam z szafek. Talerze, jednorazowe, czerwone kubki, sztućce, różne patery do serwowania potraw, które już prawie skończyłam szykować... Zostało nam jeszcze trochę czasu do godziny, na którą Liam zaprosił gości, akurat tyle, żeby na spokojnie wszystko pokończyć.
Elias?
4503 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz