7 listopada 2025

Od Yassina — Halloweenowa randka II

— Dość, dość... litości...  — Yassin teatralnie zgiął się wpół, złapał za bok, demonstrując wszem i wobec, że mu wystarczy, dłużej nie da rady, Luther tak go przetańczył, że dostał kolki i nie może złapać tchu. — ...wy się bawcie dalej... a ja (dobrzy bogowie, czy ty nigdy się nie męczysz? Co to za kondycja? Paskudny gliniarz z Vipers...) idę do stolika usiąść i trochę odpocząć.
Yassin nie wiedział, czy usłyszano go mimo rozmów i muzyki, ale, jeśli nie, odegrał scenę wystarczająco przekonująco, bo Sabamira odkrzyknęła:
— Czekaj, idę z tobą. — Spróbowała zdjąć szpilkę ze stopy, zachwiała się wypitym wcześniej alkoholem, stwierdziła, że nie ryzykuje. Oparła się o Luthera bezceremonialnie, widocznie uznając go za najstabilniejszy obiekt w pobliżu. Zdjęła buty, stanęła na parkiecie zupełnie boso:  — Patrzcie, co się stało, nadłamałam obcas. 
Luther, rześki jak skowronek, bez choćby kropli potu na czole, obserwował ich z cichym uśmieszkiem na ustach. Stał wyprostowany jak gdyby nigdy nic, nonszalancko skrzyżował ręce na piersi, oddychał równo, spokojnie, obnosił się ze wspaniałym samopoczuciem i żelazną kondycją, wyglądał, jakby dopiero wstał z łóżka. Nic nie powiedział, nie musiał, jego wzrok mówił wszystko. Ale-z-was-słabeusze.
— No to chodźcie. — Wskazał kciukiem kierunek, w którym zamierzał torować im drogę z parkietu. Złapał Yassina za nadgarstek (Yassin szybko pociągnął za sobą Sabamirę). — Tylko się w tym tłumie nie pogubcie.
Yassin rzucił się na krzesło z dramatycznym rozmachem. Wykończony, chwilę patrzył w przestrzeń pusto, gdy wyrównał oddech i trochę odtajał, sięgnął po literatkę. Luther podał mu sok.
— Chyba żartujesz. — Yassin zgarnął ze stołu wino.
— Chyba ty żartujesz. — Luther zabrał mu szklankę w ostatnim momencie, Yassin nie wyhamował przechylanej butelki odpowiednio szybko, trochę wina bryznęło na serwetę. — Jak się umawialiśmy?
— Ej, patrz, co narobiłeś! Głupek! Prawie zalałem sobie ubrania, chcesz, żebym zniszczył taką kreację w połowie imprezy?
Luther patrzył na niego poważnie. I niewzruszenie, całym tym strofującym tonem zupełnie nieprzejęty.
— Jak się umawialiśmy? — powtórzył konsekwentnie.
Yassin spektakularnie wzniósł oczy na sufit, westchnął z dezaprobatą, objął się w pasie ramionami w dziecinnym geście Arcyobrazy, założył nogę na nogę, zawziął się w sobie, nie spojrzał na Luthera, fuknął:
— O, ja sobie nie przypominam na przykład, żebym się umawiał na cokolwiek. — Przypuścił niespodziewany atak (w jego głowie taki był), spróbował wyrwać Lutherowi butelkę. Luther miał znacznie lepszy refleks, w porę odchylił się na krześle i wyciągnął rękę poza zasięg Yassina. — No oddaj! Ty!...
— Umawialiśmy się, że... — drążył Luther. Mówił powoli, starannie artykułował słowa, patrzył na Yassina wzrokiem wyjątkowo cierpliwego i dyplomatycznego nauczyciela, próbującego przemówić do rozsądku oraz uprzejmie przypomnieć ustalone wcześniej zasady krnąbrnemu, opornemu i sprawiającemu ewidentne problemy wychowawcze niedorostkowi. —...że nie wypijesz dużo, bo wracamy motocyklem. Poza tym ja nie piję. Może trochę partnerskiej solidarności czasem?
— Ale, no popatrz, taka jedna zwykła, skromniutka literatka... — judził Yassin, przekonując, jak nikłych rozmiarów to naczynie. — To dużo?
Luther uniósł brew.
— Nie bajeruj, przecież wiesz, że mnie nie urobisz. Mogę ci nalać jedną czwartą. Maksymalnie.
— Trzy czwarte? — targował się Yassin.
— Kurwa, co to za badziewie reyanarskie — jęczała w tle Sabamira, mająca ich obu w nosie od dobrych kilku chwil. Próbowała ratować jakoś zwisający smętnie i prawie zupełnie odczepiony od podeszwy obcas. — Jedna impreza i już do wyrzucenia? Może szewc dałby radę jakoś to wszystko popodklejać? Jasna pała, akurat teraz! Co to za jakość w ogóle, co oni produkują, za co ja płacę? Dwie stówy wydane, buty niby markowe, tyle było przymierzania, łażenia, przebierania, wybierania, wszystko jak krew w piach... Wiedziałam, żeby zabrać ze sobą trampki, po prostu przeczułam, że muszę je mieć, tak jest zawsze, nic ładnego nie mogę sobie kupić...
— Jedna czwarta albo nic — nie zamierzał ustępować Luther.
— Tak właściwie — zaczął Yassin niewinnie — to po jaką cholerę się z tobą licytuję, jak mogę zrobić tak? I po prostu wziąć butelkę z sąsiedniego stołu?
— Nie możesz.
— Oddawaj! Luther, nooo! Wszystkie mi pozabierasz? Wszystkie, jakie znajdę? Pięćdziesięciu butelek będziesz pilnować, całe zaopatrzenie sali zarekwirujesz?
Luther wzruszył ramieniem, uśmiechnął się, postawił drugą butelkę obok pierwszej, na końcu stołu, blisko siebie, daleko od Yassina.
— Jeśli będę musiał. 
Yassin westchnął teatralnie, tak, żeby dramatycznie unieść pierś i wydać z siebie odpowiednio słyszalny świst powietrza.
— No dobrze — mruknął. Podstawił Lutherowi literatkę. Błagająco. Jak bezdomny spod dworca z kubkiem na drobniaki. — Skoro tak stawiasz sprawę i nie pozostawiasz mi wyboru, skoro nie masz litości ni sumienia, to proszę, nalej chociaż te biedne trzy czwarte...
Luther popatrzył na niego groźnie.
— Jedną czwartą.
Yassin prawie położył się twarzą na stole, żebracza szklanka powędrowała pod sam nos Luthera.
— Nalej — wychrypiał.
Luther nalał, wolno i niechętnie. Yassin podskoczył na krześle, wrócił mu wigor, nagle jakby ozdrowiał zupełnie. Rozwalił się na krześle jak książę na tronie, oparł łokieć na stole, zakręcił winem w szkle, a potem niedbale, ruchem wypełnionym arystokratyczną nonszalancją, przytknął naczynie do ust. Następnie aż odsunął je od siebie, obciął je wzrokiem nader krytycznym. Zaciął wargi.
— Niezbyt smaczne — ocenił, choć pił je wcześniej i jego smak wtedy nie przeszkadzał mu zupełnie. — No, mniejsza, przeproszę was na moment, muszę do łazienki pilnie.
— Uduszę się. — Luther pokręcił głową, a potem wstał za Yassinem. — Idę z tobą. 
— Pilnujesz mnie? A może... 
Złapał za krawat, zacisnął na nim rękę w pięść, pociągnął go tak, by odpowiednio spoziomować twarz Luthera, móc spojrzeć mu bezpośrednio w oczy, błysnąć uśmiechem, a potem położyć mu rękę na karku, musnąć jego usta własnym oddechem.
— Pilnuję cię — sprowadził go Luther na ziemię.
— Nudziarz — odmruknął Yassin.
Patrzył na Luthera spod powiek, chwilowo nie zamierzał go puszczać. Przesunął rękę wyżej, wplótł ją w jasne włosy. Poczuł, jak silne ramię Luthera obejmuje go przez plecy, jak jego opuszki palców lekko zaciskają się i marszczą mu materiał stroju. Zetknęli się nosami. Yassin przymknął powieki, gdy usta Luthera lekko otarły się o jego wargi.
— Łazienka na górze jest najlepsza — zniszczyła im moment Sabamira, siedząca plecami do nich, skupiona na sobie i swojej obuwniczej katastrofie, nie śledząca ich poczynań od pewnego czasu. Pochylała się na krześle, niechętnie wiązała sznurowadła jednego z butów. — Schodami na prawo, mało kto wie, że ona tam jest i można tam wchodzić, prawie nigdy nie ma kolejek.
— Dzięki — odpowiedział Luther uprzejmie, w swoim stylu, bez cienia ironii w głosie, bo przecież Sabamira nie wiedziała i trudną ją było za to winić. Nim powoli wypuścił Yassina z ramion, wykorzystał sytuację, chociaż na koniec skradł mu szybki, czuły pocałunek w policzek, tuż pod okiem. 
Yassin pociągnął Luthera za rękaw.
— To chodź.
Wyszli z głównej sali, podążając za instrukcjami Sabamiry, trafili we właściwe miejsce. Kobieta miała rację. Ani żywej duszy, łazienka cała dla nich, chwila umiarkowanej ciszy (bo muzyka, choć stłumiona ścianami, nadal była świetnie słyszalna), możliwość, by porozmawiać normalnie, bez konieczności przebywania bardzo blisko siebie i podnoszenia głosu. 
Yassin rzucił torbę na podłogę, stanął przed lustrem. Wyjął pędzel, unurzał go w pudełku sypkiego pudru, strzepnął nadmiar, zrobił w powietrzu charakterystyczny obłoczek. Luther stał w drzwiach z nogami skrzyżowanymi w kostkach, opierał się barkiem o framugę, uśmiechał pod nosem.
— To jest ta pilna sprawa? 
Yassin, zupełnie nieskrępowany, że się mu przygląda i patrzy na ręce, omiótł pędzlem nos.
— Owszem.
— Nie musisz nic poprawiać — zapewnił Luther. — Wyglądasz tak samo dobrze, jak przed wyjściem.
Yassin docenił komplement, spojrzał na Luthera w lustrze, puścił oko do jego odbicia.
— Dzięki, ty też-KURWAKURWACOTOJEST.
Odskoczył tak, że upuścił pędzel i puder, w ułamku sekundy wycofał się do samych drzwi, prawie wpadł na Luthera, prawie na niego przewrócił, potykając o własne nogi. Nie od razu zobaczył, co wyszło z dziury pod umywalką i przeszło mu po bucie. Szybko poruszający się mały kształt czmychał przy ścianie w tempie imponującym, dopiero gdy przystanął na chwilę w kącie, Luther puścił Yassina, zaśmiał się:
— To tylko mały szczurek w łatki.
Yassin, któremu serce podeszło do gardła, odkleił się od Luthera, złapał za pierś, odetchnął głębiej, próbując unormować tętno.
— Na wszystkich bogów, na zawał trzasnę, tak mnie straszyć, jeszcze w noc Halloween... Luther?... Co ty robisz?... Mogę wiedzieć?...
Luther kucał przy zwierzęciu, opierał ręce na udach, przyglądał mu się z uprzejmym zainteresowaniem. Szczur stał na tylnych łapach, zagoniony w kozi róg, nie wiedział trochę, co ze sobą począć. Poruszył nosem zadartym pionowo do sufitu, węszył, sprawdzał, z kim ma do czynienia.
— Chyba bardziej on wystraszył się ciebie, niż ty jego — powiedział, wyciągając rękę do zwierzęcia, ułatwiając mu poznanie swojego zapachu.
Yassin wzdrygnął się na sam widok.
— Uważaj — syknął. — Ugryzie cię. Chcesz dostać wścieklizny, kiły, mogiły, tyfusu, dżumy, malarii, trądu albo cholery?
— Nie krzycz — mruknął Luther, łagodnie dotykając opuszkami palców szczurzych wąsów. — Straszysz go. 
— Zostaw tego kiblowego szczura — powiedział Yassin równie mitygująco, po prostu o dwa tony ciszej. — Chcesz coś złapać? Nie wiesz, co takie małe potworki jedzą, w jakich melinach i śmietnikach mieszkają, jakie choróbska potrafią przenosić? Luther.... — Yassin szeroko otwartymi oczami obserwował z bezpiecznej odległości, jak mężczyzna, po prostu i jak gdyby nigdy nic, bierze szczura na rękę. — CZY TY SIĘ DOBRZE CZUJESZ, PRZEPRASZAM?
Szczur, spłoszony podniesionym głosem, skulił się, spróbował wcisnąć Lutherowi do rękawa.
— Shhhh — uciszył Luther Yassina po raz kolejny. — Spójrz, jaki ten maluch jest wystraszony, nie żal ci go? — Mężczyzna stanął bliżej światła, obejrzał zwierzę, które nie chciało z niego zeskakiwać i uciekać, spokojnie siedziało mu na rękach. Co prawda spłaszczyło się, jakby próbowało sprawić, żeby było go widać jak najmniej, ale, jednocześnie, ewidentnie nigdzie się ruszać nie zamierzało, wyglądało, jakby ciepło i zapach ludzkiego ciała sprawiały, że wreszcie mogło poczuć się nieco pewniej i bezpieczniej. — To nie jest dziki szczur, ma umaszczenie jak egzemplarz hodowlany. Poza tym jest czysty i zadbany, sierść aż błyszczy. Siedzi u mnie grzecznie, na pewno jest oswojony, wygląda tylko, jakby był zdezorientowany i przestraszony. Widać, że nie zna tego miejsca i bardzo nie lubi hałasu. Ktoś go zgubił albo wyrzucił. 
— Luther — zaczął Yassin poważnie, celowo posługując się pełną wersją imienia partnera, bo nie było mu do śmiechu i chciał to zaznaczyć wyraźnie. — Posłuchaj, to nie jest nasza sprawa. Ani nasz problem. Poza tym skąd on, do jasnej cholery, miałby się wziąć w takim miejscu? Zostaw go, wracajmy na dół.
— Skąd mam wiedzieć — westchnął Luther, delikatnie przesuwając kciukiem po nosie i głowie zwierzęcia — co tu robi.
Yassin schylił się po pudełko, które upuścił, gdy odskoczył, wystraszony. Tyle-pudru-się-zmarnowało-niech-to-szlag, jedno-opakowanie-pięćdziesiąt-koron. Pędzel do wyszorowania, albo, najlepiej, do wyrzucenia, bo, ilekroć by go potem używał, pamiętałby, że puszek dotknął brudnej łazienkowej podłogi.
— Bierzesz go? — zapytał z rezygnacją, choć znał Luthera i wiedział, jaką odpowiedź usłyszy, nim jeszcze się odezwał.
— Usiądziemy, porozmawiamy na dole, pokażemy go Sabamirze, spokojnie zastanowimy się we troje, co z nim zrobić — odparł Luther wymijająco, czule głaszcząc zwierzę w rękach, wychodząc z łazienki pierwszy, brodą dając znać, żeby powoli zbierali się na dół. 
Gdy wrócili do stolika, Yassin rzucił się na krzesło. Jeszcze dramatyczniej niż wcześniej, bez życia jak marionetka, której kuglarz popuścił wszystkie sznurki.
— Co tak długo? — zagaiła Sabamira. — Zaczynałam się już nudzić bez was. Wiecie, że przeczytałam, że mogę złożyć na te szpilki reklamację? Jest szansa, że mi oddadzą forsę albo chociaż wymienią buty lub naprawią obcas. Coś się stało? Co to za mina, hej?
Yassin nawet na Luthera nie spojrzał.
— No pochwal się — podjudził, biorąc szklankę w rękę. — No pochwal, co znalazłeś i tu przywlokłeś.
Sabamira spojrzała Lutherowi w dłonie. Yassin oczyma wyobraźni widział, jak jej oczy powiększają się i zamieniają w bijące, czerwone serca.
— Szczurek?!
— Shhh — uciszył ją Luther. — Nie lubi hałasu.
— Przepraszam — szepnęła, poprawiając się natychmiastowo Sabamira. — Dobrzy bogowie, jakie piękne-piękneeeee maleństwo. Ma łatki jak mała krówka, taki cudny różowy nosek, a ta przeurocza plamka na oczku?... Mogę go pogłaskać?... Skąd go macie?
— Wystraszył Yassina w łazience — wygadał Luther, na co Yassin obruszył się lekko z miną, że hej, wcale nie, po prostu go zaskoczył. — Był sam, nie wiadomo, jak się tam znalazł.
Sabamira delikatnie dotknęła palcem zwierzęcia, ale zrezygnowała z większego kontaktu. Szczur, jak poprzednio, spróbował się ewakuować i wcisnąć Lutherowi pod rękaw.
— Jakie biedne maleństwo. Skąd on się tu wziął? Kto normalny zabiera szczura na taką imprezę?
— Nie wiem — westchnął Luther. — Może ktoś chciał zrobić komuś jakiś głupi halloweenowy żart? Albo był czyimś rekwizytem do kostiumu.
— Ludzie to gnoje bez wyobraźni... 
— No i co z nim zrobicie? — wtrącił się Yassin, niby całą rozmową niezainteresowany, raczący się winem i nawet na Luthera i Sabamirę niepatrzący. — Ostrzegam cię Luther lojalnie, jeśli zabierzesz go do domu, kupuję egzotyczne pająki, zamawiam terraria i zagospodarowuję jeden z naszych pokoi na amatorską hodowlę.
— Możemy dać znać obsłudze, że mamy takie znalezisko — zaproponowała Sabamira. — Może ktoś się zgłosi. A jak się zgłosi, to go razem przemaglujemy od góry do dołu. Wypytamy dokładnie, jak szczurek się tu znalazł, dlaczego, po co, jak się zgubił, a poza tym co to w ogóle za pomysł, by przynosić go na imprezę. Jeśli właściciel okaże się draniem i jego tłumaczenia się nam nie spodobają, to po prostu nie wydamy mu szczurka i tyle.
 — Dajmy znać obsłudze — zdecydował Luther. — A co jeśli ten maluch chodził swobodnie po domu, wszedł komuś do torebki i przypadkiem się tu znalazł? A teraz ktoś bardzo się martwi i go szuka?
Sabamira skinęła głową, pomachała ręką, by zwrócić na siebie uwagę kelnerki, podleciała do niej, a potem, sądząc po mowie ciała i ruchach ręki, bardzo wczuła się w opowiadanie, co się im właśnie przytrafiło.
Luther poczęstował szczura winogronem z patery.
Yassin patrzył na nich bez komentarza. Po prostu dolał sobie wina, skoro i tak nikt go już nie pilnował.

*

Po szczurka nikt się nie zgłosił. Luther, chwilowo nie mając pomysłu, co z nim zrobić, zapytał Sabamirę, czy mogłaby się nim zaopiekować, choćby tymczasowo. Kobieta zapewniła, że jej koty, wyjątkowo łowne sztuki, rozprawiłyby się z maluchem, nim dobrze przeszłaby z nim przez próg. Yassin zadarł nosek, założył ręce, podskórnie przeczuwając, dokąd to wszystko zmierza. Mruknął: nawet-mnie-nie-proś. Ale Luther prosić go ani myślał. Po prostu wcisnął mu szczura do ręki, kazał trzymać go delikatnie i bardzo ostrożnie, gdy będą wracać razem na motocyklu. Yassin najpierw pobladł, potem zzieleniał, prawie wyskoczył ze skóry, walczył ze sobą kilka sekund, ale zwierzęcia nie upuścił. 
— Jeszcze się z Arnoldem zaprzyjaźnicie — uniósł Luther kącik ust. Wyglądał, jakby gdzieś na wargach błąkał mu się śmiech, ale tłumił go skutecznie, nie chcąc narażać się Yassinowi jeszcze bardziej.
— Nazwałeś szczura Arnold? Arnold? Jak ten mafiozo reyanarski? Jak ten bajecznie bogaty hrabia syndykacki? Jak bratanek miłościwie panującego nam cara? Arnold? Dla szczura?
— A jakbyś wolał? — parsknął Luther. — Pimpek? Tuptuś? Łatek?
— Co jest złego w Tuptusiu niby?
— A co jest złego w Arnoldzie niby?
Yassin, trzymając szczurka w rękach (ostrożnie, z dala od siebie i trochę nieporadnie, zupełnie, jakby kazano mu pilnować artyleryjskiego niewybuchu), zmrużył powieki ostrzegawczo, mruczał pod nosem, drepcząc za Lutherem do motocykla bardzo obrażonymi kroczkami:
— O, coś czuję, że zamówię jutro CAŁKIEM PRZYPADKIEM jakiegoś skaczącego ptasznika nadrzewnego, lepiej, ptasznika goliata nawet, nazwę go Tuptuś. Też ci go tak wcisnę, potrzymasz sobie pana Tuptusia, zobaczysz, jak to fajnie, zobaczysz, kto się wtedy będzie śmiał i chichrał pod nosem... Zamierzasz spać z Arnoldem? Bo ja z Tuptusiem zamierzam. Wiesz, Lutek, równość i solidarność w związku to podstawa, skoro tobie można mieć nowe zwierzę, to dlaczego mnie nie? A pamiętasz chyba, że zawsze chciałem trzymać w domu włochate pająki? Zabronisz mi spełnić swoje marzenie? Ptaszniki zresztą w ogóle nie są straszne, mają takie puchate kocie łapki, sama słodycz, nieprawdaż?
Luther wskoczył na motocykl, obrócił się przez ramię.
— Co tam mamroczesz do siebie?
Yassin wzruszył ramieniem niewinnie, potraktował bark Luthera jako podpórkę, opierając się na nim, wpakował się na motocykl za mężczyzną.
— Nic. — Jedną ręką objął Luthera wpół, drugą asekuracyjnie trzymał schowanego w kieszeni Arnolda. — Nic, nic.

2538 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz