Jednych woła głęboka woda, innych nieskończona przestrzeń nad nami. Zwykły śmiertelnik prawdopodobnie nigdy tego nie zrozumie. Ten zew to coś umykającego rozumowi przeciętnego człowieka. Potrzeba by działać, znaleźć się w miejscu, które do ciebie krzyczy, abyś oddał się w jego ramiona. Woła zajadle, tworząc w wyobraźni niemożliwy do nasycenia głód doznań, jakie ze sobą niesie. Widzisz, jak bardzo jest pociągający, gdy spojrzysz w oczy osoby zakochanej w żywiole. One błyszczą. Ten wyraz twarzy, gdy o nim opowiadają, jakby był najcenniejszym w ich życiu, choć przecież tak naprawdę do nich nie należy, a oni z resztą wcale nie chcą go posiąść. Pragną się nim delektować, żyć dla niego, móc rozkoszować się jego pięknem raz za razem, z każdym kolejnym spotkaniem nie tracąc zapału i tego czegoś, co pozwala im się nim każdorazowo na nowo zachwycać. To nigdy się im nie znudzi i jak niebezpieczne by nie było, nie zrezygnują z poświęcenia temu swojego losu. Bo tylko myśl o bezkresnej, zbadanej przez tak niewielu, przestrzeni zdaje się sprawiać, że mają ochotę wziąć następny oddech. Zrobić kolejny krok naprzód, by iść przez życie z uśmiechem na ustach i tym nieskończenie dla zwykłego człowieka irytującym wyrazem twarzy mówiącym, że to właśnie oni przeżyli coś niezwykłego.
I choć było to tak niesamowicie ludzkie, choć moja rasa rządziła w przestworzach, właśnie to wszystko widziałam w Violet za każdym razem, gdy patrzyła na wodę — nieskończoną tęsknotę za domem.
Odkąd wyrosła na tyle, by zdobyć swoje mniej więcej samodzielne spojrzenie na świat, kochała mój żywioł. Przez pewien czas byłam pewna, że właśnie on ją wybierze, w końcu nie mógł wymarzyć sobie bardziej oddanej istoty. Jednak istnienie Violet nie raz zaprzeczyło wszystkiemu, w co zawsze wierzyłam. Tak było i w tym przypadku. Drakonidkę, mimo jej wielkiej miłości, wybrał przecież żywioł tak od wody różny.
To musiało być dla niej doprawdy straszne doświadczenie.
— Patrzysz na mnie, jakby ktoś umarł, a ty musisz mi to przekazać — głos kuzynki wyrwał mnie z zamyślenia, w którym się na dłuższą chwilę zagubiłam. Zamrugałam, uśmiechając się przepraszająco. — Tak wyglądasz tylko gorzej — westchnęła, muskając palcem krawędź szklanki z sokiem pomarańczowym, który nam wycisnęła do naszych wieczornych pogaduszek w jej domu. Znowu patrzyła w zamyśleniu na wodę. — Musisz popracować nad mimiką.
Przeniosłam wzrok z dziewczyny na taflę jeziora, skąpaną o tej porze w pięknym, srebrnym świetle odbitym przez księżyc. Lekkie fale sprawiały, że rozchodziło się po wodzie w nieregularnych błyskach. Otaczający nas las szumiał lekko, wiatr tej nocy był łaskawy i choć już dawno nadeszła jesień, naprawdę przyjemnie siedziało się na tarasie domu Violet. Choć być może była to w głównej mierze zasługa siedzącej na krześle obok dziewczyny, od której od lat już niemal nieprzerwanie biło ciepło krążącego pod skórą i w jej żyłach ognia.
Woda była piękna. Obydwie to wiedziałyśmy. Było mi tylko trochę przykro, że ona nie potrafiła dostrzec tego samego piękna w swoim żywiole. Ogień także potrafił zapierać dech w piersi. Jego kojące ciepło, delikatne migotanie, zachłanne języki smagające powietrze, karmiące się nim, tak desperacko pragnące przetrwać. Ogień nigdy nie był wyłącznie niszczycielskim żywiołem. Potrafi zachwycić sobą jak nic innego, ogrzać w naprawdę mroźną noc, dać ciepło potrzebne do przygotowania posiłku, gdy targał nami głód.
A przecież woda... ona także potrafiła niszczyć. Niosła zagładę w nieskończonej ciszy i chłodzie. Zupełne przeciwieństwo chaosu płomieni.
— Chcesz popływać? — zapytałam cicho, odstawiając swoją, pustą już, szklankę na dzielący nas drewniany stół ustawiony przy zewnętrznej kuchni.
— Jest listopad — widziałam, że chciała. Oczy jej rozbłysły na samą myśl. Uśmiechnęłam się, opuszczając głowę, żeby zasłonić to grzywką opadającą na twarz, chociaż Vi wcale na mnie nie patrzyła.
— Akurat my się po takiej kąpieli nie przeziębimy, prawda?
Nigdy nie trzeba było wiele, by ją do czegoś przekonać.
605 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz