Wielkość uzyskana z wiekiem dla każdego drakonida jest stopniowo coraz trudniejsza do ukrycia, zwłaszcza jeśli kolor łusek nie sprzyja dziennemu maskowaniu się na niebie. To wodne osobniki mają to ułatwienie, że statystycznie mniej ludzi zagląda do toni wodnej na dużych głębokościach, niż podnosi wzrok ku górze... Dlatego jedną z pierwszych wybitnie wpajanych lekcji w rodzie Valiant jest latanie w prawdziwej postaci tylko i wyłącznie podczas nocy; stąd też między innymi pojawiła się typowa dla nich możliwość używania żywiołu tylko po zmroku... Naturalne dostosowanie ewolucyjne wynikające z doboru naturalnego, co w skutkach było dość krwawe dla najwcześniejszych Valiantów.
Nyxarien jako jeden z pięciorga raptem głów rodu rzeczywiście dożył czterdziestu metrów długości od czubka pyska do końca ogona oraz rozpiętości skrzydeł nieco ponad osiemdziesięciu dwóch metrów. Pomimo swojego schyłku, kiedy zostało mu już tylko kilkaset lat życia, drakonid nadal był w sile wieku, co w ludzkich latach odpowiadałoby coś między czterdziestką a sześćdziesiątką. O tyle, o ile w ludzkiej postaci mamił zmysły poznawcze osób trzecich znaczącym upiększaniem się magicznie, o tyle robienie tego właśnie w tej uznał w większości za zbędne. Smoki nie pojmowały w ten sposób piękna, co ludzie, aczkolwiek obwisłość skóry czy kruszące się rogi były dla niego solą w oczach, jaką Nyx dyskretnie oraz skrupulatnie korygował. W ten sposób zachował swoją koronę z długowieczną dumą, która nadal pełniła swoje dawne funkcje... I chcąc nie chcąc, naprawdę prezentował się z godnością ujmującą mu przynajmniej dwie setki z karku.
Myliło to pozostałe drakonidy, jakie widziały jego mniej lub bardziej udane kopie szeroko znane jako potomstwo. Taki Fredrinn, najbardziej udany z resztą pod kątem odziedziczonych cech fenotypowych, w zasadzie bardziej przez to przypominał jego nieco młodszego brata niż pierworodnego syna z nieprawego łoża. Nyxarien zapewne mógł mieć ich więcej, patrząc na bardzo udaną młodość pod kątem zalotów, aczkolwiek to właśnie matka Fredrinna jako pierwsza zawróciła mu odpowiednio w głowie i była tym słodsza ze względu na brak zezwolenia na oficjalne zaślubiny. Zakazany owoc zawsze smakuje najlepiej, a dodatkowo Neva była już odpowiednio nauczona obchodzenia się z mężczyznami jak na prastarą, drakonidzką szlachciankę przystało.
Nyx obniżył lot, żeby Fred zdołał nadążyć na preferowanej przez niego wysokości. Młodszy smok odziedziczył po przepięknej matce znacznie smuklejszą sylwetkę, która nawet w tym wieku pozwalała mu rozwijać większe prędkości w krótszym tempie. Łuski miał tak samo hebanowe, co ojciec, aczkolwiek oczy mieniły się na przemian ojcowskim błękitem i malachitem rodzicielki. Równie smukła wybranka Freda, Tessaria, leciała od zarania dziejów po jego prawicy, jak na uxaris (żona w archaicznej mowie drakonidów) przystało. Jeszcze nie tak dawno temu Nyxarien miał swoją adextra (prawe skrzydło – prawoskrzydłą, synonim do czegoś w rodzaju wybranki serca, która towarzyszy podczas lotu pojmowanego jako podróż przez życie), ale los po raz kolejny odebrał mu radość z pożycia małżeńskiego. Ravenna odznaczała się przy całej czwórce najjaśniejszymi łuskami, a lecąc pod kątem w linii przed Tessarią przypominały wspólnie wschodzące słońce; Ravenna przez pastelowo płomieniste czerwienie, żółcie oraz biele, a Tessa ze względu na swoje róże, purpurę oraz chabrowy u nasady grzbietu, mniejszych rogów czy na szczycie skrzydeł.
Brak Ravenny Nyx odczuwał teraz podczas każdego polowania czy właśnie lotu na oficjalne spotkania Rady z okazji obrad, czy świąt. Tłumaczył to sobie w ten sposób, że drakonidka zabrała mu ze sobą to światło, jakiego potrzebował po poprzednich stratach... Blask, jaki nadał jego życiu kolejny, cholernie duży sens, nawet jeśli jej stan uniemożliwił jej zajście z nim w ciążę, a potem zgasła na zawsze.
„Altamira nie powinna pojawić się szybciej przed przejściem?” – Fred otworzył wspólne połączenie telepatyczne dla ich skromnego stada.
Młodszy Valiant widział też smutne łypnięcia wielkimi ślepiami w pustkę po prawej, więc zdecydował się jak zawsze zresztą; zająć myśli najstarszego smoka.
„Spóźni się ze względu na ćwiczenia, jakie jej zleciłem po ostatnim treningu z jej klasą. Sylas zaczął ją wyprzedzać, co tłumaczyłem jej, że jest naturalną koleją rzeczy, ale uparła się, iż koniecznie chce się z nim wyrównać na egzaminie.” – Odpowiedział mu rzeczowo Nyx, po czym dodał: „Zaczekam na nią chwilę przed wejściem, żeby nigdzie nie była tam sama. Wy polećcie pierwsi”.
„To nie jest przypadkiem zadanie Nyliana?” – westchnęła charakterystycznie Tessaria.
„Kochanie, pamiętasz, jak ci opowiadałem o tym, że Nylian pomylił wiele nazwisk rodowych i popadł w niełaskę Czcigodnego?” – Fredrinn mlasnął, potrząsając prawie trzymetrową głową, w wyniku czego zafalowały kolce wyrastające z grzbietu. Z przekąsem wówczas kontynuował swoją wypowiedź: „Nyx zmniejszył po tamtej awanturze nasz komitet reprezentacyjny do maksimum. Altamira jednak musi się uczyć przy nas poprawnych manier oraz nabrać koneksji”.
Ich rozmowę przerwało wtargnięcie dzikich, mało inteligentnych smoków, które nie przyjmowały ani postaci ludzkiej, ani wszelkiej magii. Były to po prostu nieposkromione bestie podporządkowane jedynie swoim pierwotnym instynktom. Problem polegał na tym, że czwórka obcych leciała tuż za maleńką w stosunku do ich skali Altamirą, jaka miała znacznie skromniejszy obszar wykrywania nieproszonej obecności za pomocą magii kryształów. Ponadto jej wszystkie zmysły nadal odznaczały się poziomem pisklęcia, więc w tej kwestii również nie pomagały. Jako dwudziestopięcioletnia drakonidka – Altamira w prawdziwej postaci miała tylko sześć metrów długości oraz dwanaście metrów rozpiętości skrzydeł... Na nocnym niebie przypominała więc czarną kruszynkę.
„Cześć wszystkim! Już jestem!” – pospieszny trzepot przedarł się wraz z jej nieświadomym niczego, entuzjastycznym głosem do grupowego kanału, co zdradzało jej zmęczenie.
„Alta, nurkujesz teraz w dół. Natychmiast!” – Nyx podjął decyzję w mgnieniu oka, wyczuwając, jak tamci powoli, aczkolwiek niezwykle skutecznie skracali dystans do młódki. „Fred i Tessa, weźmiecie ich człon, ja zajmę się dwójką na tyle od góry”.
„Oczywiście.” – odpowiedział mu jednocześnie ich chóralny głos z kotłującą mieszanką wybuchowych uczuć: zdecydowania wraz z chęcią mordu, ale przebijającą się przez to dezorientacją Altamiry, która mimo wszystko posłusznie już wykonywała rozkaz swojego mentora.
Nyx potężnie uderzył skrzydłami po kilkakroć, co mocno odczuł w stawach oraz ścięgnach gigantycznych kończyn. Odczucie to przypominało przepłynięcie prądu lub przejście po nich od środka setek tysięcy mrówek. Nie rozgrzał się w pełni, czego teraz gorzko pożałował, płacąc za pośpiech obecnym dyskomfortem. Drakonid nie skupiał się jednak na tym w takim samym stopniu, jak na wymierzaniu kolejnych kątów oraz zmianie prędkości na swoją niekorzyść. Manewr, który właśnie wybrał do realizacji, wymagał od niego bardzo dużej precyzji, patrząc na to, jak dużym ciałem musiał operować. W młodości Nyxarien zwykł robić „na oko”, co dawało niemal tak samo wspaniałe rezultaty, jak teraz żmudne liczenie oraz odmierzanie w przedziałach czasowych (smutnych) kilku sekund. W niedalekiej przeszłości musiał uczyć się od nowa dokładnie tego samego stylu walki, dopasowując go do aktualnych potrzeb, tak, aby nigdy nie dać się zaskoczyć słabościami fizycznymi... Wynikającymi z upływu kolejnych lat.
Na korzyść Nyxariena nieboskłon dzisiejszej nocy był bardzo pochmurny, więc przeciwnicy nie byli w stanie ocenić, gdzie dokładnie zamierzał ich zaatakować od góry. Poza tym te potwory szybko traciły skupienie na tym, co dookoła, ceniąc sobie jedynie wszystko znajdujące się przed nimi... W ten sposób właśnie najłatwiej można było je pokonać.
Wystarczył głębszy oddech. Zapikowanie. Otworzenie pyska w odpowiednim momencie i wystrzelenie skrzydeł, aby zacząć hamować. Minęło niewiele czasu, odkąd Nyxarien czuł na języku posmak krwi dzikusów, który trysnął mu właśnie w podniebienie wprost z tchawicy przebitej trzema rzędami kłów. Niedoszły napastnik został brutalnie obrócony grzbietem w dół, machając czterema łapami w powietrzu, bezwładnie próbując zaczepić się szponami lub pazurami w ciało Nyxa. W bladożółtych ślepiach czerwonouskiego mignęła desperacja oraz paraliżujący strach.
Gdy pobratymiec właśnie zabijanej ofiary zdążył się zorientować, podleciał dokładnie od frontu, co było kolejnym podstawowym błędem wielu młodych smoków. Drakonid wykorzystał to, aby z łatwością rozszarpać go tymi miotającymi na wszystkie strony łapami należącymi do zabijanego wówczas dzikiego smoka, czego późniejszym wynikiem były rozszarpane błony u skrzydeł oraz klatka piersiowa brązowawego przeciwnika. Gdy ciało ofiary trzymanej w pysku w końcu zwiotczało pod naporem nieco ponad trzymetrowych szczęk Nyxariena, drakonid jednym szarpnięciem skrócił tułów o głowę, aby miotnąć nią niedbale w bok.
Z podobną łatwością poradzili sobie jego współtowarzysze tej wyprawy, czyli Fred i Tessa, którzy już palili spadające zwłoki. Nyx wkrótce do nich dołączył ze swoją ścianą błękitnego ognia, jaka runęła identycznie jak u Freda.
„Naprawdę nie daleko pada jabłko od jabłoni”. – Zaśmiała się Tessaria perliście.
Gardłowy warkot ostrzegawczy Fredrinna upewnił Nyxariena, że akurat ten żart nie przypadł do gustu jego pierworodnemu.
„Młoda, wszystko w porządku? Dorośli już posprzątali. I gdzieś ty właściwie była, że tak łatwo ciągnęłaś ogon z tych szczurów?” – Nyx skupił się na Altamirze, co było u niego typowo najsilniejsze, nawet jeśli Fred też zdążył kilkukrotnie mieć swoje gniazda z Tessą... To pomimo tego młodszy z drakonidów nigdy nie nabrał nawet w połowie tak silnego instynktu ojcowskiego, którym cieszył się odwiecznie Nyxarien.
„Byłabym niezmiernie wdzięczna, mój drogi mentorze, gdybym mogła ci opowiedzieć o wszystkim, kiedy będziemy sami. Proszę?” - Poprosiła uprzejmie Altamira, na co Nyx powstrzymał przewrócenie oczami. Nie mógł odmówić jej kurtuazji... Jednak nie był to koniec ciągu litanii próśb najmłodszej ze smoczyc: „I… czy mogłabym na barana? Strasznie się zmęczyłam”.
„Moim zdaniem to ty Fred powinieneś ją ponieść”. - Wtrąciła się Tessaria i po westchnięciu dodała: „Nyx też się zmęczył”.
Największy drakonid prychnął pogardliwie, a jego syn przeszedł do wykonywania uroczej beczki w powietrzu, którą zawsze ukrywał głęboki śmiech, jakby nie chcąc przyznawać się do innych emocji niż śmiertelna powaga.
„Wujek Fred lata jak pijany, a jak przyspiesza, to aż mnie wyrzuca!” - Poskarżyła się Altamira z lekkim dąsem, jakby nadal nie dowierzając, że tak stary drakonid jak on — nadal sobie na to pozwalał.
„Nie musisz się o mnie martwić, Tessario. Nadal jestem w pełni sił. Gdybym miał z kim, byłbym w stanie dzisiaj tańczyć całą noc. Natomiast w zaistniałych okolicznościach to zostaje w przydziale do wykonania wam, młodym i zakochanym... Prawda, Alta?” - Nyxarien spojrzał na podlatującą do niego drakonidkę pod kątem.
Altamira wydała z siebie ponury skrzek na tak jawną dekonspirację z jej usilnie ukrywanych zalotów.
„Jeny, Nyx, ale ty jesteś okropny!!!” - Żachnęła się drakonidka, układając się w coś na kształt kociego kłębka pomiędzy największymi kolcami wystającymi z mentorskiego grzbietu.
Tym razem to największy z gadów zatrząsł się od urywanego śmiechu.
Resztę znacznie spokojniejszej drogi Altamira, zamiast spać sobie słodko, musiała wymyślać argumenty przetargowe przed swoim wujostwem, aby nie sprzedali jej rodzicom jak paczki cukierków. Nie, nie miała najmniejszego zamiaru zdradzać imienia absztyfikanta ani nawet koloru łusek, bo dranie szybko by się w rodowodach połapali, tym bardziej Nyxarien. Ponownie nie, nie zechciała z łaski swojej wyjaśnić, po co najwyraźniej leciała taki szmat drogi do jego domu.
Najstarszy Valiant odetchnął głębiej, nie dzieląc się jednak z nikim tą pogodną myślą, że jak zwykle jego liczna rodzina czyniła go bezwiednie szczęśliwszym niż kiedykolwiek wcześniej... Nawet jeśli musiał w międzyczasie pożegnać raz za razem już tyle swoich adextra.
***
„To była wspaniała przemowa Czcigodnego, nieprawdaż?”- Zagadnęła Nyxariena kompletnie nieznana mu drakonidka ze specyficznym akcentem, zdecydowanie pochodzącym z daleka. Jej głos był bardzo melodyjny i stonowany, zdecydowanie należała do śpiewaczek wyższych tonacji.
Drakonid przesunął wzrok z nieba, po którym latały w doskonale znanym mu układzie różnobarwne gady, dokładnie na szmaragdową damę. Sam od setek lat tańczył, kiedy tylko pozwalał mu na to status matrymonialny. Tym razem jednak ewidentnie nie miał okazji spędzić najbliższych minut w całkowitej ciszy przerywanej muzyką pochodzącą ze sfer.
„Rzeczywiście, jak to ma w zwyczaju, nie zawiódł i tym razem. Rozumiem, iż to był pański pierwszy raz?”
Smoczyca skinęła twierdząco nieco ponad dwumetrową głową zdobioną od tyłu charakterystycznym wachlarzem oraz wielobarwnymi, zakręconymi uroczo rogami z żółtą plamką na samym końcu. Cały jej pysk zdobiły ciemnozielone linie z lekkim gradientem turkusu, pozostawiające jednak dolną szczękę bajecznie jasną, gdzie to jaśniejące pasmo ciągnęło się u niej dalej w dół: przez szyję aż na podbrzusze. Była cudownie zdobiona w ten jadowicie tropikalny sposób, co dodatkowo potwierdzały jej inteligentne, karminowe oczy. Nyxarien nigdy do tej pory nie spotkał się z takim podgatunkiem, co nie było szczególnie trudne, patrząc na to, jak niewiele w życiu podróżował w przeciwieństwie do swoich wielu potomków.
„Nazywam się Izel z rodu Quetzalli, pochodzę z Reyany. Przylecieliśmy z synem do waszego Elandurith niespełna miesiąc temu, żeby zamieszkać w Deiranie jeszcze przed rozpoczęciem się roku akademickiego”. - Przedstawiła mu się nowa członkini, przy okazji wyjaśniając nieco swoje pojawienie się na tych ziemiach.
„Jestem…”
„Wiem. Nyxarien z rodu Valiant. Co jak co, ale wszystkie czarne bestie tego zgromadzenia spodziewałam się zobaczyć dzisiaj na nocnym niebie, choć akurat was byłoby mi najciężej.” - Przerwała mu nagle wygadana Izel, wchodząc dość nietaktownie w słowo.
Dopiero gdy zamilkła, to Nyx znalazł lukę, aby móc w końcu się wypowiedzieć:
„Muszę przyznać, że kompletnie nie umiem oszacować, ile dokładnie wiesz na nasz temat... Nie spodziewałem się też, że akurat moja prastara legenda dotarła do tak odmiennych drakonidów.” - Wyznał jej z rosnącą w błękitnych oczach ciekawością, które pośród wielkiego pola upstrzonego magicznymi dyniami przypominały znacznie bardziej magiczne świetliki.
„Nie wcale aż tak prastara, jesteśmy tym samym rocznikiem”. - Izel w końcu pozwoliła sobie przysiąść nieopodal niego, składając ciasno skrzydła zakończone przekrzywionymi szponami. „Ciężko też nie zagłębiać się w kroniki i pominąć tak szacowny ród ściśle powiązany z von Darlette’ami w czasach ich dawnej świetności”.
Nyxarien odwrócił od niej wzrok na dźwięk dobrze znanego mu nazwiska, wcale nie był z tej sławy aż tak dumny, jak z zapisków rzeczywiście wynikało. Izel natychmiast wyczuła drastyczną zmianę nastroju, jakby Nyx osobiście jej właśnie o niej powiedział, wręcz ją z tego powodu szturchnął.
„Może nie powinnam być aż tak bezpośrednia…”
„Nie, nic się nie stało. Wiele drakonidów nadal zasypuje mnie pytaniami dotyczącymi ich tragicznego końca. Niewiele mogę wyjaśnić, wiążę mnie z nimi nasza przysięga... To po prostu mój ciężar do uniesienia, nic więcej”. - Drakonid zmusił się do tego, żeby na nią z powrotem spojrzeć z kolejnymi wypowiedzianymi telepatycznie słowami: „Cenię jednak drobiazgowość oraz ciekawość. Ta historia nie jest w każdej kronice. Musiałaś zdobyć prawdziwy, a przede wszystkim drogi unikat, nieprawdaż?”
„Tak, zanim zdecydowałam się na konkretne zgromadzenie, usilnie próbowałam dowiedzieć się jak najwięcej na temat każdego z liczących się rodów zarówno obecnie jak i w przeszłości. Nie miej mi tej wścibskości, proszę za złe, mam za sobą swoją własną tragedię, która wymusiła na mnie taką ostrożność”. - Izel nie traciła animuszu pomimo wcześniej popełnionego błędu, choć jeszcze nawet nie uzyskała jego pełnego wybaczenia.
Nyxarien zorientował się wówczas, jak bardzo jego aktualna rozmówczyni jest dzielna oraz na swój sposób wojownicza w mało rozwiniętej jeszcze u niej dyplomacji. Nie poddała się bowiem tak łatwo, a wiele wcześniejszych, szczególnie tych nieco młodszych szlachcianek, już chowało ogon albo pomykało w popłochu przed byle jego gorszącym wzrokiem. Izel nie tylko akceptowała swoje potknięcia, ale natychmiastowo uczyła się na ich podstawie.
„Gdybyś potrzebowała pomocy, to jestem do usług. Zapewne moje zasiadanie w starszyźnie jest ci dobrze znaną informacją, inaczej nie próbowałabyś ze mną wchodzić w relację.”
Ten słowny prztyczek Izel przyjęła z godnością, nadal wypinając klatkę piersiową:
„Tak, to prawda. Głównie skupiłam się na zdobywaniu sieci wysoko postawionych drakonidów, a w tym znalezieniu nowego mentora dla Xohicoatla”.
Wreszcie wszystko ułożyło się w logiczną całość.
„W takiej sytuacji raczej znasz cenę za nadmiarowego ucznia. Mam już trzy klasy”.
Smoczyca lekko parsknęła z niemałym rozbawieniem:
„Absolutnie mnie to nie dziwi. Twoje rekomendacje nadal krążą i ściągają zewsząd niesamowitych drakonidów. Słyszałam, że wielu szlachcicom już odmówiłeś, nawet kiedy proponowali potrojoną stawkę. Mogę zapytać, dlaczego?”
„Nie każdy uczeń nadaje się dla danego mentora i vice versa. Pieniędzmi nie da się zakopać niepasującego charakteru albo całkowicie straconego potencjału na rzecz różnych intryg. Przyprowadzali mi zmarnowanych młodych, którzy przypominali mi kukiełki zupełnie niezdolne do podejmowania własnych decyzji. Nie przyjmuje całkowicie nieukształtowanych, niedojrzałych drakonidów.” - Odpowiedział jej Nyxarien tonem nieznoszącym sprzeciwu, kontynuując po chwili: „Najpierw muszę poznać Xohicoatla, a dopiero potem podejmę decyzję”.
Tak naprawdę Valiant nie sądził, żeby było to konieczne, patrząc po charakterze Izel, choć zdarzały się przypadki niemal nieodwracalne nawet i po takich drakonidach.
„To będzie zaszczyt, Nyxarienie... Nie sądziłam, że do tego stopnia spodoba mi się rozmawianie z tobą”. - Jej wyznanie zmusiło go do zastanowienia się samemu ze sobą, jakie on miał zdanie na ten temat.
„Cała przyjemność po mojej stronie”. - Podsumował to drakonid po żołniersku, lakonicznie, trochę nazbyt pospiesznie, co znowu nie uszło jej uwadze.
Izel była niezmiernie czujną obserwatorką, która błyskawicznie dostosowywała się do panujących warunków niczym kameleon. W uroczy sposób prychnęła, potrząsając głową, co z kolei on pozwolił sobie dobitniej obejrzeć, nadal zafascynowany tym nieznanym mu dotąd wyglądem. Sztywny grzebień na tyle jej czaszki nie drgnął, będąc ewidentnie częścią bardzo skomplikowanej korony smoczycy. Po chwili dama rodu Quetzalli wstała zwinnym, wężowym ruchem, poruszając się zgrabnie tuż przed jego pyskiem w niedalekiej odległości, oczywiście wyzywająco sprawdzając jego granice. Nyxarien pozwolił jej przejść się tak blisko, dostrzegając różnice faktur oraz wielkości jej łusek najpierw na karku, grzbiecie, wokół skrzydeł, a na ogonie kończąc. Dopiero wtedy drakonid zorientował się, jak śmiercionośnym harpunem z kolców zakończony jest jej ogon, a ta ostrość wraz z długością pozwoliłaby jej przebić wiele drakonidzkich pancerzy ot, jednym niechlujnym machnięciem. Pod wpływem jego ciepłego oddechu kolory na jej ciele zaczęły jaśnieć, a nawet się zmieniać, jakby reagowały albo na jego magiczną aurę, albo na znacznie wyższą temperaturę, której różnica zdradziła mu, że Izel definitywnie nie władała pirokinezą. Jej żywioł czy jakaś inna magiczna zdolność stanowiły zatem dla niego niezmiernie angażującą zagadkę. Zdecydowanie Nyx wolał wiedzieć, co takiego odziedziczył po niej jego potencjalny przyszły uczeń, choć gdzieś potajemnie, nie chcąc nawet się samemu przed sobą przyznać, był zdecydowanie ciekawszy z własnych pobudek.
„Do zobaczenia wkrótce”. - Mruknęła jeszcze Izel, oglądając się na niego zza barku od niechcenia.
***
Powrót do ludzkiej formy był tej samej nocy dość nieprzytomny w wykonaniu Valianta. Nyxarien nadal błądził myślami po tęczowych refleksach łusek Izel, zachwycając się tą grą barw i zastanawiając, czy jej włosy w udawanej postaci ludzkiej też tak potrafiły pod wpływem blasku księżyca, a nawet lepiej — słońca. Tamta czarująca istota wywarła na nim niemałe wrażenie, to było pewne.
Mężczyzna tymczasem sennie przyglądał się otaczającemu go lasowi, który właśnie przemierzał do ulubionej knajpki na przedmieściach Deiranu. Ten dziwaczny zwyczaj odziedziczył po szwagrze od Ravenny, Claytonowi, który regularnie go tam upijał po ich ślubie, kiedy tylko grafiki ich prac im na to pozwalały. Dawno bowiem Nyx nie pił jesiennego specjału Boba, właściciela przybytku, od którego corocznie wykupował jabłkowy cydr w beczkach, gdy tylko kończył się sezon. Potem ów towar wyjeżdżał w ciężarówkach do rodowego pałacu w Alteiranie ku niepocieszeniu — stacjonującego tam z rodziną Fredrinna.
Drakonid miał jednak szczerą nadzieję na znalezienie sobie kompanki na resztkę nocy aż do świtu, która wybiłaby mu z głowy coś poważnego na następne kilka lat, a jednocześnie go zaspokoi, kiedy ten zdąży się już niebawem upić. Z tymi dość niewygórowanymi intencjami Nyx przekroczył próg, gdzie po obu stronach wdzięczyły się wydrążone dynie, aby wkroczyć do niezwykle jasnego wnętrza. Zamrugał w związku z tą zmianą kilkukrotnie, nie mogąc za nic się przyzwyczaić. Odchrząknął więc niezręcznie podczas zbliżania się do suto zastawionych stołów wszelkimi słodkościami, w tym przede wszystkim jednymi z jego ulubionych, jeszcze ciepłych tart jabłkowych. Całkiem machinalnie chwycił za najbliższy talerzyk, nie dbając o to, czy był czyjś, skoro był czysty – żołądek nie zważał na detale, kiedy Nyx był głodny i czuł się jak u siebie w domu.
- Przebrałeś się za zombie? - Powitała go dziewczęcym chichotem żona Boba, Tina, wskazując na jego czerwono czarną koszulę w kratę, znacznie bardziej czerwoną ze względu na zaschnięte plamy krwi w otoczeniu zadrapań oraz dziur w niegdyś jeszcze pełnym materiale.
Zanim drakonid jej odpowiedział, przełknął pierwszy kęs z głupkowatym uśmiechem, kompletnie niepasującym do Valianta Wielkiego, Przedstawiciela Starszyzny Elandurith, IV Egzekutora Prawa Z Łaski Poprzedniego Czcigodnego Valethira (obalonego), Czarnego Smoka Rodu von Darlette (obecnie upadłego):
- Można tak powiedzieć, interpretacja jest dowolna. Całkiem udany ten kapturek, ale to chyba jest z tej gry, gdzie ona ma kosę i zabija? - Nyx wskazał nadjedzonym trójkątem z tarty na nieskazitelną, wyprasowaną pelerynę w bogatym odcieniu bordo, jaka opadła dostojnie na plecy ciemnowłosej kobiety po tym, jak przed nim właśnie przystanęła.
- Dokładnie, to jest ta. Bob nie pozwolił mi na prawdziwą kosę, więc mam tylko przebranie. Nie spodziewałam się po tobie, że kojarzysz jakkolwiek postaci z gier!
- Kojarzę, kojarzę. Jeszcze nie jest ze mną aż tak źle! - Była to dodatkowa korzyść z bycia mentorem tak różnych przedziałów wiekowych u drakonidów.
Nyx zdążył nauczyć się w międzyczasie wielu kategorii slangów oraz najmodniejszych zainteresowań obecnych czasów, tak znacząco odmiennych od tych, w których on sam się wychował.
Znikąd i bez najmniejszej zapowiedzi do lokalu wtargnęła przyćmiewająca inne zapachy, intensywna woń lasu świerkowego po deszczu, co było nie dość, że niemożliwe, to dodatkowo budzące wiele pozytywnych wspomnień z dzieciństwa mężczyzny. Ich potok zalał mu myśli, otwierając w umyśle kolejne pudełko, którego kompletnie się nie spodziewał. Zdążył przez to zapomnieć o cydrze, wstępnych intencjach, a także Izel, co jeszcze nie tak dawno temu wydawało mu się wręcz nierealne. Nyx stał się natychmiastowo i paradoksalnie (znacznie bardziej) obecny w teraźniejszości, w której właśnie grupka znajomych wybrała stoliki na zewnątrz, gdzie na ogrodzonym chwiejnym płotem ogródku paliło się wysokie ognisko. Tina, widząc jego zainteresowanie przechodniami, powiedziała:
- Akurat kelnerzy wyjęli pianki, to dlatego tam poszli... Mamy też koce, może jeszcze zdążysz zgarnąć swój ulubiony.
Więcej mu nie trzeba było mówić. Nyxarien zabrał siebie, kolejny kawałek innej tarty (tym razem z nadmiarem czekolady) i ruszył za klientami, kompletnie nie zważając już na położenie Tiny.
Ta stara oberża była znacznie cenniejsza od słynnych restauracji. Gdy nadchodził październik, to jej ogródek zewnętrzny stawał się prawdziwym „epicentrum” dzisiejszego święta. Latarenki zawieszone na sznurach rzucały ciepłe światło dookoła, przez co jasności również nie brakowało nieco dalej od mocno rozpalonego ogniska z topiącymi się nad nim piankami na patykach. Ludzie i nieludzie przysiadywali na mniejszych bądź większych drewnianych ławkach z wysokimi oparciami, jakie Tina skrupulatnie musiała przykryć każdą (możliwą) wersją wielkości poduszek w odcieniach khaki, pomarańczy, beżu, wszystkich brązów, gdzieniegdzie także szarości. Równie drewniany stojak na koce, ewidentnie ciosany z innego drewna niż stoły i ławki, stał najbardziej na lewo, pyszniąc się najjaśniejszym odcieniem brzozy. Tuż za podupadłym płotem zaczynało się pole kukurydzy, jakiej złote łodygi kołysał lekko wiatr. Wąska ścieżka prowadziła do wyciętego w nim labiryntu, jaki już na starcie zainteresował kilku śmiałków, a ci nawzajem się z siebie naśmiewali. Najgłośniej było tam właśnie z powodu z powodu gwarnych, wesołych rozmów, które działały kojąco w porównaniu z nieustającym hukiem wcale nie tak dalekiej metropolii – jej światła migały w oddali niczym gwiazdy obiecujące spełnienie wszystkich potencjalnych marzeń: od kariery po życie towarzyskie.
Zanim Nyx chwycił za swój wymarzony kocyk, to zdążył dojeść kawałek ciasta, a potem odłożyć talerzyk na najbliższy stół. Niestety, jednak drakonid nie był absolutnie pierwszym chętnym na ów przedmiot, ponieważ oto łaciata kundelka państwa Huggins o imieniu Aranka chwyciła zębami za materiał, próbując potrząsnąć głową i zamienić go w szarpak.
- Będziemy mogli się później dogadać! Obiecuję, że tym razem cię nie zepchnę z ławki, dobrze? - Nyxarien próbował nieudolnie udobruchać zarozumiałe zwierzątko merdające wesoło ogonem z długą sierścią, przez co bardziej przypominał miotełkę z nierównymi końcówkami. - No miałaś brudne łapy i twoi właściciele mi kazali, przestaniesz w końcu?
Bezskutecznie Nyx wciąż próbował delikatnie otworzyć zakleszczony pyszczek. Mężczyzna postanowił się nie poddawać i nie oddać kocyka Arance... Miał on bowiem do czynienia z wieloma równie upartymi damami, z czego jego pierwsza żona Nephalie jest nadal niepobitą rekordzistką, która zdążyła odrzucić jego zaręczyny piętnaście razy (głównie z powodu jego głupoty i zakładu z własnym mentorem, o jakim przedwcześnie zdążyła się niewiasta dowiedzieć, a od której oberwał później pantofelkiem podczas balu za bycie „skończonym łajdakiem”).
- Przyniosłam ci zabawkę, może teraz odwrócisz jej uwagę! - uczynna i młodziutka Amelie podała drakonidowi frisbee, jakiego na początku nie zauważył, prawie przewracając córkę Hugginsów na wysoką trawę.
- Dzięki, a teraz odsuń się, proszę, bo będę musiał zrobić zamach. - Mała przebrana za zjawę w prześcieradle z wycięciami na oczy pomknęła w przeciwną stronę, gdy Nyx zgodnie z zapowiedzią miotnął granatowym krążkiem w górę.
Aranka skoczyła za nim z demoniczną prędkością, zapominając o tym, że przed chwilą miała ochotę napsocić.
Nyxarien nie spodziewał się, że w tym krótkim momencie odczuje całą spontaniczną magię Halloween, a Izel będzie nadal gościć na trzecim planie jego świadomości niczym niestrudzony, acz przede wszystkim nieproszony gość.
3916 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz