3 września 2025

Od Violet cd. Eliasa

Tw: walka, krew, cuda wianki
Całkiem miło było wrócić w końcu do normalności. Choć rutyna nigdy nie była czymś, co mnie kręciło, potrafiłam niekiedy odnaleźć spokój w przewidywalności kolejnych dni. Była to co prawda bardziej nieprzewidywalna przewidywalność, gdyż mówiliśmy o moim życiu — trudno było przewidzieć, co konkretnie zleci mi mafia czy Vipersi, co wydarzy się danego dnia w mojej pracy na basenie, jakie nowe weekendowe kursy znajdę i wykupię dla siebie oraz psów. Mimo to wiedziałam, że mogę się spodziewać tego wszystkiego. Było to więcej spokoju i przewidywalności niż przez ostatnie miesiące mojej znajomości z Eliasem.
Srał go pies.
— Niewdzięcznik zasrany... — widziałam lęk w oczach Liama, który patrzył na mnie ze swojego miejsca przy stole w jadalni, jak maltretuję nożem cebulę. Łzy leciały mi tylko z jej powodu. Tylko i wyłącznie.
— Wiesz, Violence... Minęło już dobrych kilka tygodni... — łupnięcie nożem powstrzymało go od wypowiedzenia kolejnych słów. Skrzywił się nieznacznie i wrócił do dłubania w telefonie. Ciekawe, jaką laskę tym razem sobie znalazł, że tak z nią SMS-uje.
Wszyscy faceci są po jednych pieniądzach. Pierdolone, niewyżyte chuje.
Wieczorem tego dnia, gdy brat pojechał już z powrotem do siebie pewnie na spotkanie z kolejną laską, którą wykorzysta i zostawi, dostałam wezwanie z ochotniczej grupy tropiącej, do której należałam. Sprawa rozchodziła się o to, że jest jakieś zaginione dziecko do znalezienia. Dziesięcioletni chłopiec nie wrócił na noc do domu, przez cały dzień żadna z par przewodników z psami nie zdołała podjąć tropu od miejsca w lesie, gdzie doprowadził ich jeden z psów, który rozpoczął poszukiwania pod szkołą dzieciaka. Słuchając opisu sytuacji, trzymając komórkę przy uchu, zerknęłam na leżącego na kanapie Buruu. Łypał na mnie jednym okiem, jakby przysłuchując się rozmowie. Natychmiast zdecydowałam, że to jego wezmę tym razem na akcję. Działał inaczej niż Kaya, bardziej samodzielnie, a jego podejście do zadania było na tyle ambiwalentne, że nie zniechęci się niepowodzeniem. Szczerze wątpiłam, że jeszcze tego dzieciaka znajdziemy. Minęło już sporo czasu i chociaż pogoda dopisywała, więc tropy powinny wciąż się utrzymywać, to skoro żaden z psów, wymienionych przez naszego nieoficjalnego wodzireja grupy, nie podjął tropu, prawdopodobnie stało się z tym dzieckiem coś grubszego, niż zwykła ucieczka z domu. Pies go już nie zwęszy.
Ja być może, ale nikt z tych moich znajomych (z resztą nie tylko tych konkretnych — mało kto zdawał sobie z tego sprawę) nie wiedział, kim jestem, nie mogłam więc tego zaproponować. Postanowiłam, że jeśli Buruu również sobie nie poradzi, będę próbowała poszukać jeszcze tego dzieciaka sama, gdy towarzystwo się już rozejdzie.
Wpakowałam hasiaka w guardy z rączką i oczojebnym napisem "Pies pracujący, nie przeszkadzać", zabrałam z szafki psich sprzętów w przedsionku 15 metrową linkę, sama wyposażyłam się w wygodne, górskie buty, polarowy bezrękawnik z wielkim, białym napisem na plecach "Przewodnik psa tropiącego" oraz nerkę z suszonym mięsem i szarpak z owcy. Ostatnio prawie ciągle chodziłam w bojówkach, więc nie musiałam się nawet do tej akcji specjalnie przebierać. Obwieszona jak choinka puściłam psa przodem. Kaya patrzyła za nami niezadowolona, jak wychodzimy. Nie lubiła być wykluczana, jednak wiedziałam, że dla niej nieskończenie śladu byłoby druzgoczące. To nie było zadanie dla niej, zdecydowanie.
Na miejsce, które podał mi przez telefon Rei, dojechaliśmy w około pół godziny. Wysiadłam z auta, wstrzymując się z wypuszczeniem Buruu. Podeszłam najpierw do czekającego na nas mężczyzny i jego beagle'a, Sama, którego mój pies szczerze nienawidził. Obydwoje byli ubrani jak ja i hasiak. Ku mojemu zdziwieniu, nie było tu nikogo innego.
— Gdzie reszta? — spytałam bez szczególnego powitania. Chodziłam od tygodni na ciągłej bombie i nie miałam ochoty na zbędne uprzejmości. Poza tym rozmawialiśmy przez telefon, to się przywitałam, wystarczy, prawda?
— Pojechali już do domów — Rei spojrzał na mnie podejrzliwie. — Dobrze się czujesz?
— Jak najbardziej, skąd podejrzenie, że nie? — fuknęłam, zakładając ramiona na piersi. Widząc moje zacięte spojrzenie, nie kontynuował tematu, westchnął tylko, jakby w duchu pomyślał boże, co za utrapienie. Z trudem powstrzymałam się od skomentowania tego.
— Przyjechałaś z Kayą? — nie wiem dlaczego, ale wszyscy myśleli, że to moja suka jest lepszym wyborem do takich akcji. Nie doceniali Buruu. Tymczasem to on lepiej sobie radził z presją, długimi i skomplikowanymi śladami. No i nie obchodziło go niepowodzenie. Wiedział, kiedy już nic więcej zrobić nie może, odpuszczał, a gdy trzeba było podjąć kolejny ślad, robił to z niezmiennym entuzjazmem (niezależnie od sytuacji dość skromnie u niego okazywanym).
— Nie — nie dodałam nic więcej, nie było potrzeby. Nie miałam pięćdziesięciu psów, tylko dwa, skoro więc nie Kaya, to drugi z nich. — Czyli minęły mniej więcej 24 godziny?
— Coś koło tego — potwierdził mężczyzna, kiwając głową, po czym przykucnął, żeby zrównać się wysokością ze swoim psem i móc pogłaskać go po głowie. — Przyszliśmy pierwsi, Sam szedł tropem najdłużej i doszliśmy w to miejsce. Żaden wezwany przeze mnie członek grupy nie był w stanie kontynuować. Przepraszam, że musiałem dzwonić do ciebie.
A ten zawsze to samo. Przeprasza, chociaż nie ma za co. Nikt mnie nie zmusił do zgłoszenia się do pomocy. Mogłam przecież odmówić.
— To jeszcze raz, co wiemy o chłopaku? — zagaiłam, rozglądając się po okolicy, starając się niepostrzeżenie sama wywęszyć coś ciekawego. Czułam jednak wyłącznie obecność dzikiej zwierzyny w ilościach znacznych. Byliśmy dość daleko od głównej, asfaltowej drogi, jednak na tyle blisko, że byłam w stanie dojechać w to miejsce samochodem, korzystając z drogi pożarowej.
— Poszedł gdzieś ze znajomymi po szkole i nie wrócił do domu. Ci, z którymi podobno wyszedł, twierdzą, że to nieprawda i się z nim nie widzieli po zajęciach. To ledwie dziesięciolatek. Brak problemów w domu, w zasadzie nie wiadomo, co mogło się stać i dlaczego skłamał, że wychodzi z kumplami — mężczyzna zakończył swój monolog i przeniósł w końcu wzrok ze swojego pupila na mnie. Patrzyłam na ich dwójkę z, przyznam, lekkim rozczuleniem. Bardzo doceniałam, gdy osoby niezwiązane przez swoją rasę z naturą doceniali inne gatunki tak bardzo, jak robił to Rei. Tropią bardziej dlatego, że Sam to lubi, niż żeby spełniać jakieś ambicje mężczyzny. Są jedną z lepiej zgranych par w naszej grupie.
— Jego rodzice są magiczni? — zapytałam, bo mężczyzna nic o tym nie wspomniał, a w takich sytuacjach było to dość istotne. Zmiennokształtni po przemianie na przykład zmieniali nieco swój zapach, przez co pies mógł uznać ich już za kogoś zupełnie innego, z kolei świadomi magowie potrafili zamaskować swój zapach... Chociaż u dziesięciolatka nie podejrzewałam aż tak przebiegłego planowania. Całą drogę tutaj podejrzewałam, jeśli nie porwanie, to tę pierwszą opcję.
— Nic mi o tym nie wiadomo — mężczyzna zmrużył oczy, przyglądając mi się ze słabo skrywanym zaciekawieniem. Pytał mnie kiedyś, dlaczego to nie ja nimi dowodziłam, podobno miałam zawsze ciekawe pomysły i inny punkt widzenia na sytuację. Może i tak było, jednak z uwagi na to, jak wyglądało moje życie, raczej nie miałam czasu na zajmowanie się koordynowaniem działań ludzi. Wymagałoby to zbyt wiele zachodu.
— Dobra, biorę Buruu i ruszamy. Daj próbkę i chowaj Sama do auta — zarządziłam, wyciągając rękę w stronę mężczyzny. Wstał z kucek i wyciągnął ze swojej nerki, przewieszonej przez jego klatkę piersiową, woreczek strunowy z brudną skarpetką. Przyjęłam przedmiot, od razu ruszając do bagażnika mojego samochodu. Gdy upewniłam się, że Rei schował beagle'a w swoim aucie, otworzyłam bagażnik i drzwiczki kalatki. Buruu wyskoczył zgrabnie z wysokiego jeepa, spojrzał z lekkim niezadowoleniem na znajome mu, drugie auto, po czym się otrzepał i zerknął na mnie.
— Dawaj znać, jak do czegoś dojdziesz. Nie daję ci nikogo do obstawy, co? — blondyn oparł się łokciem o dach swojego szarego passata. Przyglądał mi się uważnie.
— Skoro nikt nie dał rady, ich obecność już mi pomoże. A im mniej się dzieje dookoła, tym Buruu lepiej pracuje — wzruszyłam ramionami, przypinając linkę do szelek mojego psa. Puściłam drugi jej koniec luzem na ziemię, żeby mieć wolne ręce do uporania się z zatrzaskiem woreczka strunowego, który dostałam. Dobrze wyszło, że jednak nikogo więcej tu nie było. Będę mogła bardziej realnie pomóc hasiakowi, gdyby on również nie podołał powierzonemu zadaniu. Miałam przeczucie, że jednak szukamy zmiennokształtnego, które potwierdziło się, gdy uderzył mnie zapach wydobywający się z woreczka. Czułam tutaj niektóre jego elementy składowe, jednak nie pasował w stu procentach do tego z woreczka. Uśmiechnęłam się lekko do siebie pod nosem, zastanawiając się, co się w sumie wydarzyło. Chyba jakaś rodzinna drama. Czyżby oficjalny tatuś nie był tatusiem...?
Pożegnałam się z mężczyzną, który wsiadł w końcu do swojego samochodu i odjechał powoli, żeby nie rozwalić kół ani innych części auta na wybojach. Złapałam linkę blisko psa i podsunęłam woreczek w okolice jego nosa. Zebrał ładnie zapach, po czym spojrzał na mnie, a ja wydałam mu komendę. Natychmiast podjął trop, typowo dla siebie. Nigdy nie brał zapachów zero-jedynkowo, ćwiczyliśmy też wspólnie tropienie zmiennokształtnych, bo przydawało się to ludziom z Vipers. Dobrze zdecydowałam, że zabrałam właśnie jego, nawet jak pierwotnie z nieco innych względów, niż te, które teraz na pewno okażą się przydatne. Ruszyliśmy przez las.

***

Buruu znalazł dzieciaka bez mojej pomocy. Oczywiście osoba, której szukaliśmy, dzieciakiem w tamtej chwili nie była, tylko trochę wyrośniętym szczeniakiem kojota, wystraszonym i zwiniętym w dziurze między korzeniami jakiegoś drzewa. Ale ewidentnie był to on, co potwierdzało nie tylko to, że Buruu przy tej dziurze usiadł, zerkając na mnie wzrokiem mówiącym "Skończyłem, dawaj żarcie", ale także mój własny nos. Zapach goździków i czegoś ziemistego przebijał się spod mocno dominującej woni piżma i leśnej ściółki.
Złapałam szczeniaka za kark i wytargałam z dołu. Utrzymanie go było irytująco trudne, tak się wywijał, próbując jeszcze do tego gryźć. Jakoś udało mi się na szczęście donieść go do mojego samochodu. Wrzuciłam go do klatki w bagażniku należącej do drugiego z moich psów, jednak widząc zbolałe spojrzenie Buruu na perspektywę, że miałby jechać w bagażniku z tym czymś, uległam i wpuściłam go na przednie siedzenie. Przypięłam go prowizorycznie pasami za szelki, bo już dawno nie korzystałam z pasów dla psów, nie miałam więc żadnego w samochodzie. Gdy tylko sama władowałam się do jeepa, sięgnęłam po komórkę i wybrałam numer Rei'a. Powiedziałam, że znalazłam dzieciaka i że ma dzwonić do rodziców. Wspomnieć, że ich syn nie wygląda jak ich syn i by podali adres, na który mam go odstawić.
Czy byli w szoku, gdy zamiast dziesięciolatka wyciągnęłam z auta, do tego z bagażnika i umieszczonej w nim klatki, szarpiącego się kojota? Zdecydowanie. Wyrazy ich twarzy — bezcenne. Nie miałam ochoty tłumaczyć, o co chodzi, wystarczy, że przez niemal godzinę drogi powrotnej ze środka lasu musiałam się szamotać z tym gówniarzem, który prawdopodobnie pierwszy raz się przemienił i nie wiedział, jak wrócić do swojej ludzkiej postaci. Raczej wątpiłam, by postradał zmysły jako zwierzę. Po prostu był rozwydrzonym dzieciakiem, niepotrafiącym docenić pomocy. Na odchodne rzuciłam jeszcze jego matce znaczące spojrzenie, na które cała oblała się rumieńcem. Załapała. No i miałam rację co do tego, że chyba jej ukochany mąż nie wie, że dzieciak nie jest jego. Oddałam tłumaczenie wszystkiego Rei'owi, który przyjechał krótko po mnie w asyście policji, która poprosiła nas o pomoc w znalezieniu chłopaka.
Moja praca była zakończona. Mogłam śmiało wrócić do domu, kontynuować moje przepełnione wściekłością użalanie się nad sobą.

***

Gdy kilka tygodni później zostałam wezwana do siedziby Vipers, ogólny wkurw na wszystkich i wszystko nadal mi nie przeszedł. Na moje nieszczęście nie potrafiłam zapomnieć o źródle tych emocji: dupku Eliasie. Czego bym nie robiła, coś mi o nim przypominało. Nawet ta zasrana akcja z szukaniem dzieciaka w lesie. Sytuacja rodzinna jakby znajoma, poza drobnymi szczegółami.
Dotarłszy do biura, otworzyłam zamaszyście drzwi, demonstrując swoje wkurwienie na fakt, że kazali mi się tu fatygować, zamiast powiedzieć po prostu, o co chodzi. Na moment zamarłam, gdy zobaczyłam, kto poza szefem siedzi w pokoju.
A ten chuj co tutaj robi.
Uznałam, że najlepszym pomysłem będzie udać, że go nie znam. Usiadłam więc bez słowa na krześle obok niego, nie racząc go ani jednym kolejnym spojrzeniem. Sprawnie zostało nam wytłumaczone, czego od nas oczekują. Przedstawiono szczegóły na papierze. Elias wyszedł z pomieszczenia, ledwie rzucając na to okiem, jakby się paliło. Prychnęłam. Jakże niedojrzałe zachowanie.
— Dacie sobie radę? — Clode popatrzył na mnie wzrokiem pełnym zaniepokojenia oraz czegoś jeszcze jakby... współczucia? — Mogę spróbować jakoś pomanewrować i przydzielić ci kogoś innego.
— Chyba jemu, nie mi — zgromiłam go wzrokiem znad kartek. To zdecydowanie nie był typ akcji, do których zwykle mnie ściągali. Bali się moich zdolności i raczej nie zmuszali mnie do ich wykorzystywania. Doceniałam to. — To on jest od robienia rozpierdolu, ja tylko szukam ukrywających się przestępców — rzuciłam papierami na biurko. — Aż tak brakuje wam ludzi?
Mina Clode'a odpowiedziała na moje pytanie wystarczająco jasno. Westchnęłam ciężko, podnosząc się w końcu z krzesła i wychodząc z pomieszczenia. Machnęłam niezobowiązująco mężczyźnie ręką na odchodne.
Na zewnątrz spotkałam palącego Eliasa. Natychmiast uderzył mnie jego zapach, od którego lekko zakręciło mi się w głowie. Opanuj się, kurwa, skarciłam samą siebie w myślach. Nie powinnam czuć do niego nic. Niczym nie zasłużył sobie na moją pomoc i ciepłe myśli. Niczym
Ustaliliśmy, jak dojedziemy na miejsce bez wyrażania zbędnych emocji. Mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, czy jemu naprawdę jest tak wszystko jedno, że jestem obok. Zrobiłam dla niego więcej niż dla kogokolwiek innego w moim życiu. Skazałam się na tortury. Władowałam prosto do kryjówki jakichś przestępców, bez sprawdzenia, czy moja organizacja nie ma z nimi nic wspólnego, przez co ponownie mogłabym mieć problemy. Wszystko dla niego.
W zamian dostałam tylko chłód i świadomość, że nigdy nie byłam i nie będę dla niego na pierwszym miejscu.
Gdy już lecieliśmy, odezwał się w końcu do mnie z jakiegoś innego powodu, niż w celu zimnych ustaleń, co do szczegółów działania. I to w myślach. Nie wiedziałam do końca, co się stało w tamtej kryjówce, dlaczego wcześniej nie mógł przybrać postaci podobnej do mojej, a teraz zrobił to w zasadzie bez trudu. Rozmiarami odpowiadał Liamowi, znaczy się, był dość pokaźnym gadziszczem w tej formie.
Szybko skarciłam się za jakiekolwiek rozmyślania nad jego osobą i skupiłam się na locie do celu. Informacja, że jego córka chciała się ze mną skontaktować, nie wybiła mnie z rytmu. Nie miało to żadnego znaczenia. Chociaż, ona przynajmniej doceniała to, co dla nich zrobiłam. Nie to, co ten niewdzięcznik, jej ojciec.
Zajmij się detalingiem, bo ja nie mam na to dzisiaj weny, skierowałam niewypowiedziane na głos słowa do lecącego przy mnie Eliasa, nie zaszczycając go przy tym ani jednym spojrzeniem i zupełnie ignorując to, co powiedział w ten sam sposób do mnie przed chwilą. Posprzątam te wypuszczone potwory, ty ogarnij tego typa i zamknij przejście.
Stamtąd chyba ciągle wyłażą nowe, zauważył brunet, teraz wielki, czarny smok, z resztą słusznie.
To będę je siekać tak długo, jak trzeba, aż nie zamkniesz przejścia, moją irytację dało się wyczytać nawet w przesyłanych mu myślach. Czego ty, kurwa, nie rozumiesz?
Nie odezwał się więcej, tylko przytaknął, przyjmując mój plan do wiadomości. Miałam nadzieję, że rozszarpanie kilkudziesięciu, a przy odrobinie szczęścia może i kilkuset, potworów wychodzących z jakiś dziwnych wrót, pozwoli mi rozładować drzemiący od miesięcy we mnie, nieskończony gniew.
Gdy naszym oczom ukazała się niebieska poświata bijąca spomiędzy drzew przy drobnych zabudowaniach na obrzeżach Deiranu, rozdzieliliśmy się. Nie upewniałam się, czy Elias wie, kogo ma schwytać. To był jego biznes. Ja miałam inne zadanie i to na nim powinnam się skupić. Nie zastanawiać się, czy kiedyś bliski mi mężczyzna wyjdzie z tego cało.
Spadłam na kłębiące się potwory z nieba, nie próbując wyhamować. Natychmiast porwałam kilka mniejszych w szczęki i rozgryzłam, kolejne rozdarłam pazurami, na koniec traktując wszystkie pobliskie, jednookie, glutopodobne twory zionięciem ognia. Byłam pewna, że w moich złotych oczach dostrzec można było szał i czystą żądzę mordu. Słyszałam spanikowane krzyki uciekających ludzi. Nie byłam pewna, czy bardziej przerażały ich te wychodzące z portalu potwory, czy jednak ja. Nie obchodziło mnie to jednak.
Nie wiem, jak długo trwało naprzemienne rozrywanie i zagryzanie przeciwników, którzy napierali na mnie z niesłabnącą siłą. Do bezkształtnych, glutowatych indywiduów dołączyły jakieś dinozauropodobne, latające stwory oraz zgraja czarno-czerwonych, pokrytych błyszczącą łuską ogarów. Były ich dosłownie setki, ciągle pojawiały się nowe, a między nimi a mieszkańcami stałam tylko ja. Sama. Miałam farta, że istoty te nie były szczególnie rozumne, w innym wypadku odpieranie ich ciągłego napływu mogłoby nie być aż tak proste.
Mimo ich kiepskich zdolności taktycznych było ich tyle, że obrażenia były nieuniknione. Gdy oblazły mnie setki glutków, myślałam, że już się z tego nie wykaraskam. Oblepiły mnie tak, że nie mogłam się ruszyć, choć napinałam wszystkie mięśnie do skraju wytrzymałości. W końcu jednak organizm w panice zareagował odruchowo — przywołałam ogień, rozgrzewając swoją pokrytą łuskami skórę do takiej temperatury, że przeciwnicy zaczęli się rozpływać. Gdy poczułam, że odpuszczają, rozłożyłam gwałtownie skrzydła, odrzucając pozostałych przeciwników na boki. Dyszałam, wściekła i wyczerpana, rzucając nienawistnym wzrokiem po wszystkim dookoła. W tej chwili napadło na mnie z góry pięć większych, latających bestii. Jedna celowała swoimi ostrymi pazurami w moje oczy, w ostatniej chwili zdołałam się uchylić tak, że zamiast w miękką tkankę, jedynie niegroźnie zadrapała łuski na mojej szyi. Syknęłam z wściekłości, natychmiast spopielając potwora ognistym oddechem. Jeden podleciał zbyt blisko mojego ogona, którym zwaliłam go z powietrza na ziemię, kolejny zginął zmiażdżony w moich szczękach. Dwa pozostałe podzieliły los spalonego kumpla.
W końcu usłyszałam głośne trzaski dobiegające z portalu. Zerknęłam w tamtą stronę na ułamek sekundy, by zobaczyć, jak przejście się zamyka. Nie miałam jednak czasu na odetchnięcie z ulgą, bo sekunda mojej nieuwagi wystarczyła, by rzuciła się na mnie cała chmara ogarów. Wybiły mnie z równowagi, rąbnęłam bokiem o ziemię, taranując fontannę, która zdobiła środek placu, na którym toczyła się walka. Nie byłam pewna, co zrobiło mi większą krzywdę — latające wszędzie odłamki i tryskająca woda, czy zęby i pazury psich potworów. Z mojego gardła wydarł się przeszywający ryk wściekłości, gdy próbowałam odpędzić się od nich. Pokrywające je łuski chroniły je przed moim ogniem, nie mogłam więc pozbyć się ich wszystkich na raz.
Nie mogłam też wstać i wrócić aktywnie do walki.
Nagle kilka ogarów, które zatopiły zęby w moich łapach, ogonie, szarpały cienkie błony skrzydeł, zostały otoczone znajomą, smolistą substancją, po czym odrzucone dobre kilkanaście metrów dalej. Korzystając z okazji, natychmiast zerwałam się na równe nogi, zrzucając z siebie resztki gruzu ze zniszczonej ozdoby. Na placu pozostało ledwie kilku niedobitków, których raz za razem niszczyły smoliste macki. Mój wzrok mimowolnie powędrował do mężczyzny, stojącego po drugiej stronie placu, trzymającego za związane za plecami ręce jakiegoś chuderlawego gościa. Zmrużyłam gadzie oczy, nie próbując ukrywać wciąż wrzącego we mnie, nieskrępowanego gniewu wymierzonego nie w te wszystkie potwory, które dziś rozszarpałam, a w niego. Zawsze wszystko, co było problematyczne, dotyczyło jego.
Krwawiące skrzydła spuściłam luźno na ziemię. Nie byłam w stanie utrzymać ich, zwiniętych, ciasno przy bokach. Nie pocharatały mnie jakoś bardzo, ale musiały trafić w sporo naczyń, bo krew lała się ze mnie jak z zarzynanej świni. Będę musiała skorzystać z pomocy jakiegoś Vipersowego uzdrowiciela albo Azury, możliwie jak najszybciej.
Elias doszedł chyba do tego samego zdania, bo bez większych emocji w głosie zwrócił się do mnie:
— No to nie masz jak wrócić. A powinien zobaczyć cię jakiś lekarz.
Pufnęłam w niego gorącym powietrzem, nie odpowiadając na to. Obydwoje wiedzieliśmy, że mógłby nas po prostu przenieść, jak nie od razu do siedziby Vipersów, to chociaż bliżej auta, żebym nie musiała drałować na piechotę takiej trasy, ryzykując wykrwawieniem. Wzrok już zaczynał mi się rozmazywać, a to nie wróżyło zbyt dobrze dla moich szans wyjścia z tego.
No to chyba zostawała Azura.
— Zrób się może człowiekiem, wygodniej będzie — mężczyzna ruszył w moją stronę, sądząc po jego minie, właśnie coś sobie postanowił. Pchał przed sobą wrzeszczącego coś, oburzonego chudzielca. Kolejny mój gorący oddech, wymierzony co prawda w Eliasa, ale biedak oberwał rykoszetem, bo był przed nim, zamknął mu jednak usta. Wbijał we mnie przerażone spojrzenie i cały się telepał.
No biedak. Obraz nędzy i rozpaczy.
Jakbym mogła, to bym to zrobiła, cymbale, przemówiłam w końcu do Eliasa w jego głowie. Jego twarz pozostała bez wyrazu. Szkoda. W takim stanie nie opanuję iluzji.
— Jak cię pobili, to jakoś to zrobiłaś — ton jego głosu pozostawał bez wyrazu, przez co ogarnęła mnie jeszcze większa wściekłość.
Zero szacunku. Zero wdzięczności. TO PRZEZ CIEBIE TO SIĘ STAŁO, NIE PRZYSZŁO CI TO DO GŁOWY?, mój wrzask w jego głowie musiał być naprawdę głośny, bo skrzywił się lekko, przykładając palce do skroni. Uspokoiło mnie to. Nieco. Wtedy nie miałam tak porozrywanego ciała. I dysponowałam większymi ilościami krwi w żyłach.
Kłapnęłam mu zębami tuż nad głową, co bardziej niż Eliasa, wystraszyło twórcę całego zamieszania z tym portalem i potworami. Biedak wrzasnął i prawie się przewrócił, ale brunet przytrzymał go i postawił do pionu. Dyszałam ciężko, patrząc na nich z góry. Trochę z wściekłości, trochę z coraz mocniej docierającego do mnie, palącego bólu każdego fragmentu ciała. Próbowałam się skupić, żeby nie dać się pochłonąć cierpieniu, jednak nic z tego. Wbiłam wściekły wzrok w Eliasa, rzucając mu ostatnią, wciąż przepełnioną irytacją myśl:
Powiedz Liamowi, żeby sprowadził Azurę i możesz iść w cholerę.
Po czym poddałam się otępieniu i runęłam bezwładnie na ziemię.

***

Nie wiem, co zrobił Elias potem, ale obudziłam się na ogrodzie swojego domu. Koło mojej głowy klęczała Azura, patrząc na mnie tymi smutnymi, niebieskimi oczami. Gdy zobaczyła, że otworzyłam jedyne widoczne dla niej oko, uśmiechnęła się lekko i poklepała mnie po szyi.
— Nieźle nas nastraszyłaś — powiedziała spokojnie, zerkając na stojącego po mojej drugiej stronie Liama. Spróbowałam ruszyć skrzydłami. Zabolało, ale poddały się mojej woli. Zerknęłam kątem oka na nie. Azura jak zawsze wiedziała, co robi. Po licznych pogryzieniach nie było już prawie śladu, jedynie drobne, białe kreski świadczyły o tym, że coś się z nimi kiedyś wydarzyło. Prawdopodobnie one też znikną w ciągu kilku dni.
— Czemu walczyłaś sama? — ton Liama był tak zimny, że aż na niego spojrzałam. Nie potrafiłam odczytać nic z jego twarzy. Jednak patrzył na mnie krwistoczerwonymi oczami, zamiast swoimi ludzkimi, bladoniebieskimi. Musiał być wściekły.
Czułam się już na tyle dobrze, że zebrałam się w sobie i nałożyłam na siebie iluzję. Nie byłam pewna, jak długo leżałam w prawdziwej postaci w swoim ogrodzie. Nikt tu nie powinien zaglądać, jednak wciąż było to ryzykowne. Liam zdjął z siebie zakładaną przez głowę bluzę i natychmiast mi rzucił, burcząc, że mogłam sobie tymczasowo też iluzją zrobić ubrania.
— Vipersom brakowało ludzi i tak wyszło — burknęłam, narzucając darowaną część garderoby przez głowę. Azura wstała i wyciągnęła rękę, by pomóc mi zrobić to samo. Przyjęłam ją.
— Elias cię tu przyniósł — powiedział po chwili, patrząc na mnie uważnie, badając moją reakcję. Która nie nastąpiła. Udałam, że tego nie usłyszałam i ruszyłam, kuśtykając, w kierunku tarasu. Kątem oka widziałam, jak mój brat z naszą kuzynką wymieniają zaniepokojone spojrzenia.
Miałam ochotę napić się czegoś mocniejszego. Strasznie bolała mnie głowa.

***

Uspokojenie rodziny, że nic mi nie dolega, zajęło mi dobrą chwilę. Siedzieli ze mną przez prawie cały dzień, dopiero wieczorem dając mi w końcu spokój. Ledwo wyszli, opadłam bez sił na kanapę, nakrywając oczy przedramieniem i wzdychając ciężko. Zamordowanie tylu przeciwników nie pomogło. Nic a nic.
Wciąż byłam wściekła.
Nie zareagowałam, gdy rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Na pukanie również nie wstałam, uznając, że to pewnie Liam jednak uznał, że się nie zostawi mnie samej. Dopiero na dźwięk otwieranych bezczelnie drzwi (których pewnie Azura z Liamem nie zamknęli, bo nie mieli klucza, a mi się nie chciało iść przekręcać zamka) zerwałam się z kanapy i ruszyłam wściekła do przedsionka.
— Skoro ktoś, kurwa, nie otwiera, to znaczy, że nie chce, kurwa, gości, czy to nie oczywi... — zaniemówiłam, gdy moim oczom ukazał się nie mój brat, a ktoś, kogo jeszcze mniej miałam ochotę oglądać. — Elias.
— Vi — patrzył na mnie bez wyrazu, jednak jego wzrok natychmiast zaczął wędrować po moim ciele. Miałam na sobie nadal tylko za dużą bluzę Liama i swoje majtki. Zatrzymał wzrok na moich gołych nogach, co, nie wiem dlaczego, ale mnie wkurwiło.
— Po coś tu przylazł? — warknęłam na niego, ruszając w jego stronę. Cała moja postawa mówiła, że lepiej się do mnie nie zbliżać, bo jestem gotowa do rękoczynów. On jednak, zamiast się cofnąć przed moją wściekłością, stał w miejscu. Gniew we mnie zawrzał, czułam, jak moja skóra coraz bardziej się rozgrzewa. Czułam żądzę mordu. — Miałeś się więcej — znalazłam się tuż przy nim, pchnęłam go wściekła z taką siłą obydwiema dłońmi w klatkę piersiową, że musiał zrobić krok w tył — tu nie pokazywać! — kolejne pchnięcie, jednak tym razem złapał mnie za nadgarstki i ścisnął, unieruchamiając mnie. Spróbowałam się wyszarpnąć. — Zostaw mnie, kurwa, w spoko...
Jednym, płynnym ruchem, przyciągnął mnie do siebie tak, że straciłam równowagę. Puścił moje nadgarstki, zamiast tego obejmując mnie w pasie i przyciągając ciasno do swojego ciała, a moje kolejne słowa zagłuszył swoimi ustami napierającymi na moje. Wybałuszyłam oczy. Szarpnęłam się jeszcze tylko raz, chociaż bez zaangażowania, a gdy nic to nie dało, poddałam się w końcu, rozchylając nieco usta. Elias odpowiedział na to natychmiast, pogłębiając pocałunek, aż zmiękły pode mną kolana. Mężczyzna nie pozwolił mi jednak upaść, jeszcze bardziej wzmacniając swój chwyt na mojej talii. Jęknęłam w jego usta, zarzucając mu ręce na szyję i zamykając oczy,
Kurwa, tęskniłam.

Elias? :>
4065 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz