Yassin, czekając w parku na Luthera, nudził się jak mops. Bawił się bukietem, oglądał go raz z bliska, raz z daleka, wąchał, sprawdzał, czy kolce są tak ostre, jakie się wydają (były), czy jakiś listek nie pożółkł i nie nadaje się do urwania, czy wstążka leży prosto i wygląda odpowiednio reprezentacyjnie, czy nie wsadzono mu parzystej liczby kwiatków przypadkiem, bo to, według przesądu, oznaczałoby nieszczęście...
Gdy mężczyzna pojawił się na horyzoncie i podszedł dostatecznie blisko, Yassin, przeciągając się, wyciągnął ręce za głowę, rozprostował nogi w powietrzu, niby przypadkiem eksponując stopy w nowych butach. Bardzo ładnych nowych butach.
Podniósł się z ławki, wyszedł Lutherowi naprzeciw, idąc trochę niechętnie, zaczepnie wolnym krokiem, chowając bukiet za placami.
— Może różyczki — Yassin zawinął dłonią ozdobnie i z wielką kurtuazją, bezceremonialnie podetknął Lutherowi bukiet pod sam nos — piękny kawalerze?
Luther jakby się zdziwił.
— To dla mnie?
— W sumie tak. — Yassin uśmiechnął się pod nosem, przymknął powieki, bardzo z siebie zadowolony, czekając na komplementy, pochwały i głaski od Luthera. Wypiął pierś, uniósł brodę, stanął jak paw z rozłożonym ogonem, czekający, by zacząć go hołubić. — Znaj moją wspaniałomyślność.
Luther popatrzył na niego uważnie, przechylił brodę, zmrużył oczy podejrzliwie. Yassin prezentami nie obdarowywał go na co dzień, wolał dostawać i potem ewentualnie się odwdzięczać. I może to był błąd.— Coś nabroił? — zapytał Luther.
— Hm? Nic, po prostu kupiłem ci kwiatki.
— Bo?
Yassin wywrócił oczami.
— Bo cię kocham? — Potrząsnął różami niecierpliwie. — Bierzesz czy nie?
Luther stał z rękami skrzyżowanymi na piersi i zaciętą miną Bardzo Poważnego Łowcy Magicznych Bestii w Jednostce Specjalnej Vipers, ale, gdy usłyszał wyznanie, jego wyraz oczu odrobinę zmiękł. Yassin wiedział, że mężczyzna lubi takie czułe słówka w jego wykonaniu. Tym bardziej, że Yassin rzadko zdobywał się na nie pierwszy, raczej wolał je łaskawie odwzajemniać. To o niego się tu zabiega, tak?
— Biorę. — Luther przyjął bukiet z pewnym namysłem. — I doceniam gest. Cholera, naprawdę nic nie zrobiłeś? Żadnej ukrytej intencji?
Yassin patrzył na niego nieruchomo i w milczeniu. Znowu paw, ale bardzo niedoceniony i bardzo tym faktem rozczarowany, tak bardzo, że żałośnie opadły mu skrzydła, czub na głowie i cały piękny ogon.
— No chodź, głupku. — Luther czuje objął ramionami Yassina tak, jak mężczyzna stał, zupełnie nie zważając na jego minę. Cmoknął go we włosy, roztarł mu plecy, a gdy to nie pomogło, połaskotał go w bok na poprawę humoru. — Piękne róże, miło z twojej strony, przecież wiesz, że bardzo się cieszę.
— Zapomniałeś o czymś — wyburczał Yassin uprzejmie w materiał czarnej koszuli, z nosem wbitym w ramię Luthera, gdy już udało mu się odgonić od siebie rozśmieszającą go rękę.
— Dziękuję? — zgadł Luther.
— Nie to.
Pierś Luthera uniosła się w westchnieniu.
— Też cię kocham.
Yassin wymamrotał parę słów szybkim ciągiem, celowo zupełnie niezrozumiale.
— Słucham? — mruknął Luther.
Kolejna nieskładna wypowiedź.
— Co?
— Wydałemdziesięćtysięcyztwojejkarty — wypalił Yassin na jednym oddechu.
Luther złapał go za ramiona, odsunął od siebie na ich odległość, spojrzał mu w twarz.
— Co?
— Żartuję — odpowiedział Yassin spokojnie, wyraźnie, z tradycyjnym uśmieszkiem. — Tak tylko cię straszę. — Mrugnął. — Dla sportu.
488 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz