Stary bajerant, pomyślał Cahir, uśmiechając się pod nosem, patrząc na popisy czarodzieja z nutą uprzejmego krytycyzmu.
Sahib uznał widocznie, że czarodziejskie bańki mydlane to za mało, by pozostawić w zebranych przy stole osobach odpowiednie wrażenie na temat swoich magicznych umiejętności. Przymknął powieki, wymruczał zaklęcie, wykonał falująco-zwiewny gest dłonią, sprawił, że pod sufitem przepłynęły w locie iluzoryczne żurawie. Niektórzy zaklaskali, inni ochnęli, dzieci pokazały palcami. Sahib, ciesząc się powszechną uwagą, skłonił się płytko, jak domyślał się Cahir, na tyle, na ile pozwalało mu ego, tytuły i stopnie naukowe. Ksander, który lubił przyjaźnie z czarodzieja podrwiwać, tym razem, jak poprzednio, nie zaklaskał z komicznym przejęciem. Złapał się za głowę, zrobił krzyż rękami, pokazał, że ma dość, że proszę, kurwa, przestać, bo zjawisko, które właśnie ukazało się jego oczom, to już wspaniałość zupełnie nie na jego nerwy, i że to wszystko bardzo ładne i sprytne, Sahib, ale daruj nam już kolejne czary-mary i siadaj na dupie, bo rosół stygnie.
Cahirowi podobała się całkiem ta utkana z magii, przyjemna dla oka iluzja, lubił też charakterystyczny zapach czarów, przypominający powietrze przed burzą. Doceniał chłodny realizm wykonania, zapatrzył się na ptaki wachlujące w powietrzu skrzydłami z niewymuszoną płynnością i lekkością. Usłyszał, że Akira coś do niego powiedział, zarejestrował, co, ale gdy przyswoił i przedłożył sobie treść, stracił pewność, czy na pewno zrozumiał dobrze. Oderwał wzrok od żurawi, spojrzał na mężczyznę, wyszło, że od razu złapali kontakt wzorkowy.
— Przepraszam... — powiedział najgrzeczniej, jak potrafił. — Słucham?
— Och, to w sumie nic takiego. — Akira zaśmiał się miło, wesoło i trochę nerwowo, machnął ręką lekceważąco, dał znać, że to drobnostka i chyba niepotrzebnie przerwał mu oglądanie popisów Sahiba. — Pomyślałem tylko, że uśmiech ci pasuje i powinieneś uśmiechać się częściej.
Cahir uświadomił sobie, że za pierwszym razem zrozumiał zupełnie poprawnie. Zastygł z kieliszkiem w ręku, ale w bardzo nienaturalnej pozie, bo w trakcie wykonywania ruchu, jaki powziął w momencie, w którym Akira mówił, że „to nic takiego”.
Milcząc, patrzyli sobie w oczy maksymalnie trzy sekundy, Cahir odczuł je bardziej jako trzy minuty, bo w ich trakcie przetrzepywał kolejno wszystkie szuflady z informacjami na temat etykiety, small-talku i savoir-vivre, jakie przez całe życie Jezabel tłukła mu do głowy. Desperacko szukał ratunku w jednej złotej regułce, która pozwoliłaby mu szybko podstawić słowa pod dany wzór i skonstruować dla Akiry miłą, taktowną i poprawną odpowiedź. Nie znalazł niczego, nie dysponował także odpowiednią charyzmą i swobodą towarzyską, żeby samodzielnie coś zaimprowizować albo obrócić wszystko w żart oraz rozładować napięcie szybko, gładko i bezboleśnie, tak, by następnego dnia żaden z nich nie czuł się na wspomnienie o tej sytuacji skonsternowany.
Rodion uratował ich z impasu, nie dlatego, że zrobiło mu się ich szkoda i chciał pomóc, bardziej dlatego, że zorientował się, że chwilowo nikt nie poświęca mu uwagi i to doskonały moment, by coś zmajstrować. Wspiął się na tylne łapy, oparł przednimi o stół, sięgnął nosem do tacy ze słodyczami. Łapczywie kłapiąc wyślinionym pyskiem, począł wyżerać herbatniki prosto ze stołu. Akira, siedzący bliżej, zganił go, spróbował ściągnąć na dół. Rodion jego ton i próbę odgonienia potraktował całkiem poważnie, bo zaczął wciągać je jeszcze szybciej, walcząc o utrzymanie się przy stole. Dziewczyny z obsługi rzuciły robotę, przybiegły pomóc Akirze z psem.
Cahir, korzystając, że nikt się nim nie zajmuje, uwolnił się ze stopklatki, w której wcześniej utknął i, jak poprzednio planował, napił się szampana. A potem sobie dolał, zastanawiając się, czy wychodzi właśnie na wielkiego dupka, że nie pomaga towarzystwu doprowadzić psa do porządku i pozbierać szkła, bo Rodion, walcząc o herbatniki jak o życie, zdołał zrzucić na podłogę całą tackę, talerz, widelec i parę serwetek.
Spojrzał na plecy Akiry, zmierzył go spokojnym, oceniająco-katalogującym wzrokiem, w ten sam sposób, w jaki patrzył na swoich przeciwników w kasynie, których chciał jak najszybciej przejrzeć, rozbroić i rozegrać. Cahir mniemał o sobie, że jego się tak nie traktuje i jemu się tak nie robi, więc teraz będzie musiał powziąć odpowiednie kroki, gdyż, niestety, nie będzie mógł tego wszystkiego tak po prostu puścić płazem.
Dojrzał to i owo, zrobił to i tamto. Akira, rozproszony nagłym bałaganem, zajęty rozmową z dziewczynami i skoncentrowany na psie, nie zorientował się, co jest grane. Cahir zresztą nie dawał mu zbytnich szans, bardzo dawno już nikt nie zdołał przyłapać go na gorącym uczynku.
— Co za bestia — pokręcił głową Akira, gdy dziewczyny zabrały psa. Rodion całą drogę stawiał bierny opór, ciągnięty siłą, zrolował kawałek dywanu. Wyglądał jak karnie wyprowadzany zakładnik, patrzył na nich żałośnie, z bardzo zdradzoną miną, jakby mówił: jesteście-chuj-nie-koledzy. — Tak pazerna na słodycze, że gdybym jej nie powstrzymał, wciągnęłaby herbatniki razem ze szkłem i dywanem.
— Ostrzegałem — przypomniał Cahir. — Przegrałeś w momencie, w którym zdecydowałeś się poczęstować go pierwszym ciastkiem.
— Strasznie wygłodniały się wydawał, skomlał tak smutno... Dawno nie widziałem tak przekonującego psiego żebraka. Karmicie go czasami?
— Niespecjalnie. Wolimy karmić gości. — Cahir, ruchem brody z asortymentu gestów pochodzących z kategorii „jestem-ważnym-panem-dziedzicem”, wskazał dania na suto zastawionym stole. — Proszę, poczęstuj się czymś.
— Dziękuję. — Akira, jakby trochę go parodiując, uśmiechnął się grzecznie, przymknął powieki, odpowiedział równie dworsko-dystyngowanym skinieniem. — Tyle jedzenia, że sam nie wiem, na co się zdecydować. Och, z tym psem żartowałeś, prawda? Nie wyglądasz na człowieka, który głodziłby psa, pan Aleksander też nie. Jakbym tak spojrzał na Rodiona z boku, to bym prędzej powiedział, że jest przekarmiany. To znaczy — zaśmiał się — nie mam nic złego na myśli, po prostu dobrze wygląda. A to co? — Uchylił przykrywkę, gorąca para buchnęła z wnętrza naczynia. — Ładnie pachnie. Ale sos obok także. A to? Kaczka? Hm, sam nie wiem, co wziąć, może mógłbym liczyć na jakieś rekomendacje?
— Naturalnie. Pieczona przepiórka i sarna w winie, goście chwalą, stała pozycja w naszym menu. Pod przykrywką kaczka w sosie, dalej terrina z dziczyzny, zupa krem, tarta z pomidorami, szparagi z sosem... — Cahir, trochę niedbale wskazywał wachlarzem poszczególne dania. — Jajka faszerowane, pieczone warzywa korzenne z glazurą, rosół, turbot z sosem, suflet serowy. Większość dań serwowana jest w hotelowej restauracji na dole, najlepiej schodzą kaczka, przepiórka i sarna.
— W takim razie może kaczka?... Albo sarna?
Cahir mrugnął porozumiewawczo.
— Raczej sarna.
— Więc sarna, zdaję się na twój gust. Wiesz, muszę przyznać, że to całkiem ładna rzecz — zaczął Akira, ale Cahir widział, że spogląda na wachlarz już od dłuższej chwili — i nie spodziewałbym się, że zobaczę taki przedmiot w twoich rękach, nie są tu popularne, a przynajmniej nie takie, wiesz, różnice kulturowe, hahaha... Ciekawi mnie, skąd go masz. Mógłbym zobaczyć? Nie wiem, czy wierzysz w zbiegi okoliczności, ale dasz wiarę, że chyba mam przy sobie prawie identyczny?
Cahir rozsunął wachlarz jednym ruchem ręki, obejrzał go chłodno i krytycznie, jak lichwiarz wyceniający nowe cacko na handel. Sprawdził, czy działa, powachlował się dla testu, trochę ironicznym gestem próbując naśladować sposób, w jaki obchodziły się z wachlarzami Jezabel i Marche.
— Miałeś.
Akira patrzył na niego długo, przechylił głowę w ptasim geście, sięgnął ręką do rękawów, szerokich i, najwidoczniej, służących młodemu przedstawicielowi klanu Miyoshi za kieszenie. Wyraz jego oczu i ust sugerował, że zastanawia się, czy to żart, czy nie. Chyba do końca nie wierzył, że dziedzic i spadkobierca Aleksandra Trevelyana mógł tak po prostu i zupełnie bezczelnie przetrzepać mu montsuki.
— Ohohoho, pięknie-pięknie, a więc to tak? — powiedział ze swadą i chyba bez urazy, a przynajmniej Cahir nie wyczuł gorzkiej nuty w jego tonie. Wziął się pod boki z komiczną dezaprobatą, Cahirowi przypomniała się strofująca go babcia Beth: — Czarodziejskie ręce, jak mniema, nie tylko do serwowania szampana?
— Kompletnie nie mam pojęcia — powiedział Cahir powoli, uśmiechając się niewinnie, mając na uwadze praktyczne zastosowanie tego uśmiechu, szczując nim świadomie i z pewną premedytacją — skąd on się u mnie wziął.
— No proszę, chyba naprawdę czary.
— Chyba czary. — Cahir podrzucił i złapał klucze od pokoju Akiry. — A to? Dziwne.
Akira sięgnął po leżącego na paterze banana, wybrał na nim trzycyfrowy numer, przyłożył owoc do ucha, poczekał na sygnał.
— Halo? Policja? Proszę przyjechać na rodzinny obiad Trevelyanów, chyba właśnie złapałem złodzieja. — Zakrył banana dłonią, szepnął teatralnie. — Wiesz, że pracuję w służbach, prawda? Proszę ze mną nie zadzierać, mamy swoje kontakty, bananowóz już tu jedzie. I co, mój telefon też masz?
— Może.
— I papierosy?
— Może.
— Nawet zwykłej, biednej gumki do włosów nie oszczędziłeś?
Cahir uśmiechał się pod nosem, patrzył spod powiek niewzruszenie, wolno wachlował się wachlarzem Akiry.
— Zapytaj lepiej, czego nie mam.
— Podstawowej pokory, dobrej woli... — Akira zaczął wymieniać na palcach — arystokratycznego bon tonu, praworządności w kontekście szeroko pojętej prostolinijności i cnotliwości szlacheckiej, zwykłej ludzkiej uczciwości...
Cahir zaśmiał się, ładnie, bo całkiem szczerze i, o dziwo, z nutą niekłamanego rozbawienia. Wstał, oddał Akirze wachlarz, uprzednio składając go ostrożnie, bo był papierowy i Cahir nie chciał go zniszczyć, obchodząc się z nim zbyt gwałtownie i niedelikatnie.
— Muszę wyjść zapalić. Idziesz ze mną?
Akira powoli i jakby trochę niechętnie pokręcił głową na boki, jakby rozważał za i przeciw oraz wewnętrznie wahał się, czy tak, czy nie.
— Szczerze mówiąc, panie Trevelyan — powiedział żartobliwie oficjalnym tonem. — To zupełnie nie jestem przekonany, czy możemy się dalej koleżkować po tym, co mnie tu dzisiaj z pana strony spotkało.
— Chodź, to może nawet zwrócę ci potem resztę rzeczy.
Akira wstał, ale z teatralnie uciemiężoną miną. Cahir ruszył pierwszy, skierował się w stronę patio. Po drodze zaczepiony został przez Nestora (puchaty kot Jezabel ze szczerą miłością otarł mu się policzkiem o nogę), zdjął w przelocie Pankracego ze stołu i posadził go na kolanach jego właścicielce, Kseni. Upomniał wzrokiem chłopaków, którzy nadal konstruowali pulpetowe pociski do katapult skonstruowanych z odpowiednio ułożonych widelców. Pokręcił głową na różowego mikroptaszka Sahiba, który bujał się na sznurku od zasłon jak na huśtawce.
Usiadł na ławce, odpalił papierosa. Nie poczęstował Akiry nowym, nie oddał mu też jego paczki, miał egoistyczny kaprys strzelić kolejne niewybaczalne faux pas i zobaczyć, jak młody przedstawiciel klanu Miyoshi pali po nim. Bardziej zresztą już tego dnia narozrabiać nie mógł, złamał tyle zasad dobrego wychowania, ile się dało, a Jezabel, gdyby tylko wiedziała, na co Cahir sobie pozwala i jak traktuje ich gościa, najpierw by go przechrzciła, potem spakowała, następnie wydziedziczyła. Cahir na to wszystko, oczywiście, nic poradzić nie mógł, mogli przebierać go i tresować do woli, a z niego i tak wychodziły, wychodzą i będą wychodzić ulica, kasyno oraz pochodzenie pospolite i raczej niearystokratyczne.
Spojrzał na Akirę, podał mu papierosa.
— Zapalisz?
Aki?
PRZEPRASZAM ZA TEGO ŻMIJA PODŁEGO
1677 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz