Nic się nie zmieniło od kiedy był ostatnio w tym lesie. Drzewa były tak samo gładkie, smukłe. Odwrócone, z korzeniami wbitymi w atramentową czerń nieba, a przynajmniej tego, co służyło za nie. Za to ostre, cierniste liście kaleczyły mu kostki, gdy parł dalej w ciemność. Za źródło światła miał kulę migoczącej energii, która rzucała na powykręcane gałęzie niebieskawą łunę. Drżała przy każdym ostrożnym, cichym kroku mężczyzny jak płomień zmuszony do przybrania takiej formy wbrew własnej woli.
Aleister rozejrzał się wokół z lekko przymrużonymi oczami. Czuł na karku znajome mrowienie, spowodowane przez obce oczy w mroku. W tym miejscu nigdy nie było się samotnym. Nawet jeśli wszystko wokół mówiło, że było inaczej. Nie w momencie, gdy wdarło się tutaj siłą, po trupach, przez grube warstwy rzeczywistości, które chciały wypchnąć go z każdym kolejnym krokiem. Zacisnął usta w wąską kreskę, brnąc dalej w nienaturalny chłód.
Szukał odpowiedzi. Wiedzy. Może i wskazówek, które pomogłyby mu w końcu zakończyć trwającą od lat pogoń najlepiej bez oddawania się w ręce gonu. Za daleko w życiu przeszedł co by poddać się w momencie, gdy zaszedł tak daleko, a palcami muskał już linię mety. Już dawno obiecał sobie, że już nigdy nie padnie przez nikim na kolana. Słowa miał zamiar dotrzymać, nawet jeśli świat walczył z nim jak tylko mógł.
Światło w jego dłoni zamigotało, skurczyło się. Zadrżało jak przerażona mysz, szukająca schronienia przed czujnym wzrokiem kota. Nauczony doświadczeniem Aleister zatrzymał się i szybko przywarł do jednego z drzew. Drugą ręką nakrył kulę, a głowę przechylił lekko na bok. Nasłuchiwał przez dłuższą chwilę zanim, rzeczywiście, usłyszał buczenie, które wypełniło powietrze jak niewidzialny ruch much nad gnijącym ciałem. Buczenie narastające, dudniące, wkrótce - jakby dobiegające z wnętrza głowy mężczyzny. Znak, że byli coraz bliżej.
Zazwyczaj w takich przypadkach wycofywał się z lasu i kończył projekcję, bo miał świadomość, że spotkanie z nimi nigdy do najprostszych nie należało. Jednak teraz był zbyt zdesperowany, aby odpuścić sobie szansę na pożywienie się esencją, którą oni w sobie nosili. Od kiedy osiedlił się w Deiranie, nie udało mu się utworzyć tak stabilnego przejścia jak dzisiaj, przez co arkaniczny głód stawał się już nie do zniesienia. Na samą myśl o nim skrzywił się i lekko przestąpił z nogi na nogę. Tym bardziej utwierdził się w przekonaniu, że będzie musiał obrać mniej pasywną taktykę podczas tej wyprawy.
Wyczekał odpowiedniej chwili. Bowiem oni, chociaż gigantyczni, z kłębami ocierającymi się o korzenie drzew, czasami nawet zahaczające o skały wiszące ponad Strumieniami, byli czujnymi, oportunistycznymi drapieżnikami. Ich kończyny sunęły po kruchym listowiu i kościach powoli. W jednakowym rytmie, każda z dwunastu nóg grzebiąca w ziemi we własnym tempie. Palcami zbierała garść gleby, przesiewając ją, a potem przenosząc do długiej, smukłej paszczy jeśli znalazła coś ciekawego. Czasami był to kamień, czasami przewrócone, "spróchniałe" drzewo (bowiem w tym świecie spróchniałe drzewa obrastały zielenią wbrew ludzkiej logice), a nierzadko zagubione stworzenie, które nie odsunęło się na czas. Crowley wychylił się zza drzewa, aby zlokalizować trzon.
Pulsował on ciemnozieloną mocą, oplatając jak pasożyt narządy w ich otwartej klatce piersiowej niewidoczne dla oczu lokalnej fauny, która świat ten postrzegała w innych wymiarach niż prości ludzie. Stąd, dla Crowley'a trzon był jak latarnia morska pośród fal ciemności, wypełniona dokładnie tym, czego potrzebował - pożywczą, najczystszą esencją tego wymiaru. Westchnął cicho, zanim skupił się na głazie po środku ich trasy.
Miał świadomość, że aportacja zwróci ich uwagę, więc musiał działać szybko. Nim zaburczeli i z wibrującym piskiem opuścili głowę, Aleister wykonał w powietrzu znak, kreśląc błękitną runę.
— Veih'n kat creeht — wysyczał przez zęby inkantację, od której magia w jego dłoniach zapłonęła pierwotną energią. Zapiekło go w nosie, jednak konsekwencjami Pramowy zajmie się później.
— Cae'ht agg hrathaal! —Uderzył dłonią w kamień pod swoimi stopami, nim momentalnie przeniósł się na bok. Przeskakując po skoncentrowanej energii jak po stopniach, wspiął się w górę, wkrótce zawisając w powietrzu. Z ziemi wystrzelił lodowy słup, wibrujący od środka zapieczętowaną magią, która zaczęła przedzierać się na zewnątrz w postaci ostrego szronu, gdy tylko kolumna przebiła ich ciało. Niebo przeszła fala wraz z piszczącym okrzykiem stworzenia, wijąc się, opadając w postaci grubych kropel. W oddali oko zaczęło otwierać się ponad odwróconym światem.
Crowley wyciągnął więc rękę w kierunku przebitego stworzenia, zmuszając ściekającą po lodzie esencję do uniesienia się strumieniem w jego stronę. Gdy tylko ta dotknęła jego palców, w końcu poczuł tę prostą, ludzką ulgę. Wpatrywał się w formującą się kroplę, rosnącą z każdą chwilą. Jeszcze trochę. Jeszcze tylko trochę...
Podmuch wiatru uderzył go w twarz z takim impetem, że musiał zamknąć oczy. Rychło w czas, bo gigantyczna powieka uniosła się na horyzoncie, wypełniając świat ognisto-pomarańczową poświatą. Wyczuło, że ktoś naruszył to terytorium. I patrząc po tempie, w jakim sama gałka rozglądała się wokół, nie było z tego faktu zadowolone. Dlatego Crowley odwrócił się plecami do oka, a wolną dłonią sięgnął do liny na swoich biodrach. Sięgała ona w głąb lasu, bez wyraźnego końca. Pociągnął za nią jak to miał w zwyczaju.
Nic.
Na krótki moment Aleister zesztywniał. Pociągnął za linę jeszcze raz z takim samym skutkiem. Gdzie był Yoru? Miał jedno zadanie - wyczekiwać na sygnał. Robili to przecież tyle razy wcześniej, ćwiczyli to latami do tego stopnia, że każda inna wyprawa zawsze przebiegała bez zarzutów. Lecz dzisiaj, akurat dzisiaj, gdy Crowley podjął ryzyko--
Mężczyzna obejrzał się przez ramię. Jego spojrzenie skrzyżowało się z wielkim okiem, na co on sam ściągnął brwi. Chociaż wyczerpane ciało krzyczało już, żeby tego nie robił, ponownie nakreślił znak w powietrzu.
— Cur me stiaggh res.
Mrugnął, a ponownie poczuł za plecami skórzane obicie swojego fotela. Nie było jednak czasu na dywagacje nad meblami czy raczej nad ich wygodą. Wrzucił kulę esencji do przygotowanego wcześniej, zaklętego słoja, przez co ta wypełniła go czystą nicością. Sam Aleister sięgnął po materiałową chusteczkę akurat w momencie, gdy zaniósł się krwawym kaszlem.
***
Wolnym, acz zdecydowanym krokiem szedł w głąb Akademii, rozglądając się wokół za nieposłusznym lisem. Stukot laski o podłogę działał dla wielu studentów jak alarm, jednak na szczęście o tej porze większość z nich była na zajęciach, więc jedynie kilku z nim Aleister musiał odpowiedzieć lekkim skinieniem głowy na wszelkie powitania.
— A, panie profesorze Cro-- — Jeden ze studentów odważnie dogonił mężczyznę, trzymając w dłoni kartkę. Profesor nawet na niego nie spojrzał.
— Trzeba było się nauczyć na pierwszy termin — odparł mu chłodno, bez nawet krztyny współczucia. Minął drzwi do jednej z sal wykładowych. Osobiście nie był fanem zostawiania drzwi otwartych podczas zajęć, gdyż wiedział z doświadczenia, że zazwyczaj to jedynie przeszkadza uczniom w skupieniu się na temacie. Z resztą, gdy sam przeprowadzał ćwiczenia, zamknięte magicznie drzwi chociaż trochę obniżały prawdopodobieństwo znalezienia się studenta gdzieś, gdzie znaleźć by się nie chciał gdy to jego zaklęcie nie pójdzie tak jak powinno.
Bez zastanowienia minął salę, gdyż znając życie, Yoru męczył zapewne kucharki na stołówce swoimi dużymi uszami i puchatą kitą. Wtedy jednak usłyszał znajome piszczenie, a także pewien głos, z którym miał do czynienia prawie codziennie w pokoju nauczycielskim. Cofnął się o krok i stanął w progu.
— Zostaw. Mówię, zostaw, bestyjko ty! — Rudowłosy mężczyzna zbierał na czubkach palców promienie magii, którymi próbował trafić w biegającego wokół wesoło szarego lisa. Yoru zdawał się niezbyt przejęty faktem bycia pod ostrzałem. Nie w momencie gdy przed oczami przebiegały mu kolorowe, hałaśliwe ptaki, które jego lisi instynkt kazał mu upolować. Jak nie dla jedzenia, to od tak. Dla samej drapieżnej zasady.
— Z łaski swojej, zostaw mojego lisa w spokoju — Crowley wkroczył do sali z determinacją w kroku. Marna grupa studentów przy ławkach wokół centralnej sceny ze stanowiskiem wykładowcy znieruchomiała. Może i nie były to jego zajęcia, ale rygor Aleistera przechodził ponad ścianami sal czy tabelkami w harmonogramie zajęć. Z lekko uniesionym podbródkiem mężczyzna podszedł do Al-Kalediaha. Samym stuknięciem laski przywołał do siebie lisa. Ten, z opuszczonymi uszami i przepraszająco merdającym ogonem owinął się wokół kostek właściciela.
Sahib?
1282 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz