W środku sali bankietowej już zaczynało się powoli Akirze kręcić w głowie stąd tak szybko przystanął na propozycję wyjścia na papierosa. Dodać tylko do tego Jirōbō, który, jak gończy pies, momentalnie przerwał swoje obserwacje iluzorycznych ptaków, by to skupić się na rozmawiających mężczyznach. Przeskoczył ponad stołem, aby znaleźć się tuż przy ich dwójce. Podążył za nimi jak wygłodzony cień.
— Obiecałeś, że pójdziemy potem zapalić. Obiecałeś — podkreślił cichym, sykliwym tonem — Ani się waż odmawiać.
To była akurat prawda. Ze względu na te całe wydarzenie Aki musiał przesunąć swój codzienny harmonogram o kilka godzin, tym samym odmawiając duchowi jego dawki nikotyny o standardowej szesnastej na rzecz bliżej nieokreślonego "później". A, że już zaczynało go trochę drapać w gardle, a palce już szukały jakiegokolwiek zajęcia, mógł w sumie skorzystać z zaproszenia. Szkoda tylko, że nie wziął ani perfum, ani gumy do żucia.
Dobra, to drugie wziął. Ale teraz ktoś inny okupował jego rzeczy. Ktoś, kto właśnie rozsiadł się na ławce z jego papierosami. I spojrzał na niego tak specyficznie, że Akirze na moment stanęło serce w piersi. Potrząsnął jednak głową. Nie, musiał się opanować. Nie mógł pozwolić swojej niefrasobliwej głowie zaprzepaścić szansy na pierwszą prawdziwą znajomość po opuszczeniu szponów swojego klanu tylko dlatego, że nie potrafił powstrzymać swojego serca przed skakaniem w ramiona każdego. Musiał się skupić. Tu i teraz. Na rozmarzone mrzonki będzie miał czas wieczorem.
Jaką miał z resztą gwarancję, że Cahir nie miał już kogoś, kto skradł jego uwagę? Z resztą, rzadko kiedy w arystokratycznych rodzinach potomkowie rodu nie mieli już ustalonych odgórnie partnerów. Akira sam miał obiecaną mu dziewczynę z klanu Asano. Miał, bo nigdy jej prawdziwie nie pokochał, chociaż popychano ich ku sobie przy każdej okazji. Miał, bo uciekł z kraju po zaręczynach, skazując biedną dziewczynę na życie w hańbie. To była jedna z wielu rzeczy, która nie pozwalała mu spać spokojnie po nocach. A nie będzie dokładał teraz kolejnej osobie problemów przez wchodzenie w jej życie w taki sposób.
— Zapalę — odpowiedział bez zastanawiania się nad tym, że Cahir miał przed chwilą tego samego papierosa. Oparł się biodrami o ścianę nieopodal ławki, ujął filtr w dwa palce. Spoglądając przed siebie, zaciągnął się dymem i odchylił lekko głowę na chłodne cegły. Było coś... spokojnego w tym geście. W podzieleniu się czymś tak intymnym jak papieros. Jakby na moment mury pomiędzy nimi dwoma przestały istnieć, a oni stanęli twarzą w twarz. Na równi, jako oni sami, nie dziedzice rodów, związani zasadami i oczekiwaniami ich rodziców.
Akira spojrzał w kierunku Cahira, podłapali spojrzenia. Chyba naprawdę drugi mężczyzna również porzucił wykute w jego głowie zasady towarzyskiego obejścia, bo jego wzrok jakby złagodniał. Otworzył się.
— Wyglądasz, jakby i tobie ta chwila spokoju służyła — skomentował Aki, oddając papierosa Cahirowi. Ten podparł się łokciem o kolano, usiadł w lekkim rozkroku na ławce, korzystając z faktu, że okupował miejsce sam. Dopiero po chwili (i nieznacznym uśmieszku), odpowiedział.
— I tak, i nie — odparł Cahir — Wiesz, po paru latach człowiek może się już przyzwyczaić do takiego harmidru.
— Ja bym chyba nie mógł w takim hałasie siedzieć za długo. Uszy by mi odpadły — Akira skrzyżował ręce na piersi — Bo u mnie w domu to raczej cisza panowała. Głównie dziadek i ojciec rozmawiali, jak już. Ale no, też nie było u nas dzieci tyle co tutaj.
Cahir ni to żachnął się, ni to parsknął. Ale wyglądał na lekko rozbawionego, co Aki uznał za kolejną oznakę swojego sukcesu w wyciąganiu mężczyzny ze skorupy, którą zdawał się otaczać od stóp do czubka głowy.
— Na początku też było ciężko wytrzymać w jednym pokoju z tą gromadą, nie mówiąc już o obiadach czy kolacjach. Jedyne, czego wtedy chciałem, to żeby to się szybko skończyło i żebym mógł czmychnąć do pokoju — Trevelyan strząsnął odruchowym gestem popiół z końca papierosa, by potem przekazać tytoniową pałeczkę w wyciągnięte palce Akiry — Teraz? Chyba czułbym się dziwnie jakby wszystko nagle było takie spokojne. Dom straciłby na duszy, myślę.
Aki spojrzał dłużej na Cahira. Trudno było mu uwierzyć, że ktokolwiek z własnej woli chciałby przebywać w takim chaosie, ale może komuś tak zazwyczaj ułożonemu jak Cahir taki harmider był właśnie na rękę. Pozwalał odskoczyć od publicznej rzeczywistości do swojego rodzaju "bezpiecznego miejsca". Słyszał na szkolenia z technik przesłuchań, że niektórzy tak robią dla psychicznego komfortu.
— Się tak zastanawiam też teraz — zaczął po chwili ciszy i po zaciągnięciu się dymem — Bo nie mogłem się powstrzymać, więc mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe... Wszystkie dzieci są pana Aleksandra? W sensie, zauważyłem, że się trochę różnicie od siebie, takie zboczenie zawodowe - obserwowanie wszystkiego i wszystkich, jak popadnie - więc ciekawość mnie złapała.
Na moment jego rozmówca stężał zupełnie na ławce, jakby zaraz miał stać się kamienną statuą. Aki, na jego nieszczęście i przeklinając jego nierozwagę, dostrzegł to dopiero gdy Cahir oderwał od niego wzrok, by skupić się na małym motylu, który usiadł na jednej z dekorowanych donic na patio. Było widać, że stara się zachować chłodną neutralność, lecz szczęka mu jakby zesztywniała, a usta zwężyły się. Zdenerwowanie, stres. A potem, dystans.
— Nie — odparł po krótkim momencie, nadal jednak mówiąc do motyla — Nie jesteśmy "jego". Nie biologicznie.
— Nie biologi-- oh — Akira poczuł, jak zawstydzenie zaczyna wypływać na jego policzki. Otarł je knykciami, licząc, że ten gest powstrzyma je przed pokryciem się czerwienią — Przepraszam, nie chciałem. Czasami gadam rzeczy bez ładu i składu, jak mówiłem, zaciekawiłem się. Jeszcze to wspomnienie o "początku", zastanawiałem się, co miałeś na myśli.
Nagle poczuł się tak żałośnie, próbując wytłumaczyć się ze swojego długiego języka. Bo oczywiście, że musiał zacząć mówić, co ślina mu przyniesie. I oczywiście, że nie mógł się powstrzymać przed brnięciem w to, nawet jeśli widział jak bardzo Cahir stężał.
— Może... Zmieńmy temat — zaproponował.
— Dziękuję. Nie jestem w nastroju na takie tematy — odparł Cahir ze skinięciem głowy. Podniósł wzrok znad donicy i spojrzał na coś, co znajdowało się za plecami Akiry. Wnioskując po tym, jak szybko schował do kieszeni paczkę papierosów oraz jak to momentalnie wstał z ławki, ponownie wkraczał w tryb profesjonalisty. Było w tym coś ujmująco przykrego.
— Czy mogę w czymś służyć pomocą, panie Medina? — Cahir zmierzył wzrokiem mężczyznę, który właśnie wszedł na patio. Słysząc to nazwisko, Aki momentalnie odwrócił się w kierunku Javiera, otwierając szerzej oczy z szoku.
Sam Medina nie odpowiedział. Wpatrywał się w Cahira przez krótki moment, bez mrugania, bez żadnego wyrazu na zapadniętej twarzy. Ciemne żyły wybiły mu pod skórą, nadając mężczyźnie upiornego wręcz wyglądu.
Akira wymienił szybkie spojrzenia z Trevelyanem, chcąc mu przekazać w ten sposób, żeby nie angażował się w rozmowę z otępiałym mężczyzną, ale albo przekaz był niejasny, albo Cahir miał w sobie ten upór, który nakazał mu położyć rękę na ramieniu Mediny, zaoferować mu miejsce na ławce. Zająć się gościem jak na gospodarza przystało.
I to był błąd.
W chwili, gdy ręka młodego mężczyzny znalazła się w pobliżu Javiera, ten zamachnął się w powietrzu pazurzastą łapą. Pochylił się, dysząc przez zęby, gdy kitsune przejęło kontrolę w pełni, posługując się ciałem jak własną marionetką. U stóp zaczęła zbierać się lepka, czarna masa.
Jednak to nie Cahir był celem. Nie, on był przeszkodą, a Aki wiedział o tym. Nie było jednak czasu na plucie sobie w brodę, że nie zorientował się wcześniej, że Medina za nimi podążył na to cholerne patio. Musiał zabrać się do działania, bo takie kitsune nie biorą zakładników, a tym bardziej nie zawracają sobie głowy postronnymi ofiarami. Nie, gdy ich łowca był tak blisko. Zaskoczony, skrępowany przez eleganckie jedwabie, pozbawiony swojej jedynej broni - formy daitengu, której ukazanie pośród tylu nieznajomych byłoby głupotą.
— Cofnij się! — zawołał Akira, wyskakując między Cahira i Medinę — Nie drasnął cię?
Nadal w lekkim amoku, Cahir potrząsnął głową, jeszcze raz spoglądając na swoją rękę. Pazury przecięły rękaw, jednak skóra pod spodem pozostała nienaruszona. Na to potwierdzenie lekki ciężar spadł z serca Akiego, ale bynamniej nie zmieniło to sytuacji, w jakiej się znaleźli - przed opętanym mężczyzną, na patio nieopodal sali bankietowej, gdzie właśnie muzyka zabawiała niczego nieświadomych gości. Dorosłych i dzieci. Jakby tylko jedno z nich, pchane ciekawością, przyszłoby, aby zobaczyć co robi ich starszy brat... Nie. Nie potrzebował takich myśli do szczęścia.
— Trzymaj się z tyłu — polecił następnie, zanim wstrząsnął prawą ręką, a jakby z powietrza między jego palcami zmaterializowały się ostrza na wzór kruczych piór, które zalśniły niebezpiecznie w słońcu. Akira nie oglądał się na Cahira, jednak wierzył, że się go posłucha. Nawet jeśli wyglądał na kogoś, kto nie lubi stać bezczynnie. Tym razem Aki potrzebował całej sceny dla siebie.
Medina ruszył pierwszy. Ciało popchnęło go do przodu z harczącym sykiem, pazury przecięły powietrze, na co Akira zablokował je ostrzami. Od razu wyprowadził kontrę, celując kolanem w brzuch mężczyzny, a gdy ten zgiął się w pół, uniósł obydwie ręce, aby wycelować w odsłonięty kark. Ale, lis zniknął w chmurze atramentowej czerni.
— Wyłaź, kusottare! — warknął, rozglądając się wokół. Gdzieś od strony kolumienek coś zamigotało, pozwalając Akirze zauważyć i wyminąć atak Mediny, który wyłonił się z cienia. Ten wylądował na ziemi i wbił pazury w podłogę, aby wytracić prędkość. Wokół niego pulsował żywy mrok, tworzący za nim zarys lisich ogonów. Akira uśmiechnął się półgębkiem.
— W końcu pokazałeś się — powiedział do siebie i przyszykował się do kolejnego ataku. Wykonał zamaszyste cięcie przez wijące się cienie. Ale wyglądało na to, że tego właśnie kitsune oczekiwał. Bowiem w momencie, gdy flanka Akiry odsłoniła się, ręka Javiera, podtrzymywana przez ogony, uniosła się.
Zderzenie dwóch nacierających na siebie stron normalnie powinno skończyć się impasem, zwłaszcza, że żadne nie chciało odpuścić. Jednak po stronie przeciwnika stała spaczona magia, która na spotkanie z ciałem młodzieńca zareagowała odbiciem go na ścianę budynku kilka metrów dalej. Aki zacisnął zęby z całych sił, aby nie krzyknąć z bólu, chociaż cios wyparł całe powietrze z jego płuc.
Upadł więc na ziemię, dławiąc się i próbując złapać dech. Położył dłoń na klatce piersiowej, w uszach mu szumiało od tętna krwi oraz głosu Jirōbō.
— Weź się w garść! — krzyczał duch, próbując ze wszystkich sił przejąć kontrolę nad ciałem — Albo ja to zakończę!
— Wara od mojego ciała! — Akira wydusił z siebie już nie patrząc na to, że mówi to na głos. Nie, gdy kitsune zaczął zbliżać się do niego. Ciągnął za sobą nogi Mediny jakby nie był przyzwyczajony do operowania ludzkim ciałem w taki sposób. Ale usatysfakcjonowany uśmiech? Ten miał opanowany do perfekcji, cholerna żmija.
Aki spojrzał na Cahira, a raczej rozmazaną plamę, którą był. Chyba miał ranę na skroni, gdyż krew zakryła mu częściowo wizję. Przynajmniej mężczyzna trzymał się z boku, wyglądał, jakby próbował znaleźć sposób na przedostanie się od wnętrza domu. Jednak sam fakt, że był w pobliżu, nie czynił go bezpiecznym.
Bowiem słysząc nagły ruch, lis obrócił głowę z nieprzyjemnym strzeleniem karku. Złote, rozbiegane oczy skupiły się na młodym Trevelyanie, obierając go za kolejny cel.
Cahir?
1753 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz