lipca 07, 2025

Od Lucille cd. Cahira

Nie mogłam spać.
Chociaż zajęcia ze studentami miałam zapisane w planie dopiero w południe, obudziłam się około 5 nad ranem. Aczkolwiek, tak w zasadzie - kto rano wstaje... ten może cieszyć się dłuższym dniem pracy!
Westchnęłam. Ciekawe, czy kiedyś uda mi się po prostu nie przejmować tym, co się stanie zaraz, za chwilę, za moment... Jeszcze kilka takich nieprzespanych nocy i całkiem siądzie mi na głowę.
Opcji ponownego zaśnięcia nie widziałam, więc po prostu pozbierałam się i wyszłam z mieszkania z zamiarem udania się do biblioteki i poczytania kilku publikacji potrzebnych mi do napisania doktoratu. Po drodze, na klatce schodowej i w windzie, nie spotkałam żywej duszy. Nawet moja sąsiadka, starsza pani, która podobnie jak ja miała problemy ze snem i często decydowała się wyjrzeć na korytarz, gdy wychodziłam o tak wczesnych godzinach, żeby strofować mnie, że gdzie ja pędzę o tej godzinie, tym razem nie pokazała się w drzwiach. Gdy mijając jej mieszkanie nie usłyszałam znajomego głosu, przystanęłam na moment i trochę się zmartwiłam, o co chodzi. Szybko jednak pokręciłam głową i ruszyłam dalej. Może po prostu tego dnia wyjątkowo miała dobrą noc na sen. Albo wyjechała do rodziny. Tak naprawdę mimo, że gawędziłyśmy dość często, nieraz też pomagałam staruszce w różnych drobnych rzeczach w domu, to nie wiedziałam o niej zbyt wiele. Jedynie to, że czasami była nad wyraz wścibska, natomiast przede wszystkim - samotna. Na co dzień rodzina jej nie odwiedzała. Być może dlatego nie potrafiłam odmówić jej wspólnego spędzenia choć chwili, gdy o to prosiła. Było mi jej żal.
Po wyjściu z wieżowca ruszyłam nieco okrężną drogą w stronę Mostu Tysiącletniego. Nie miałam w mieszkaniu nic na śniadanie, bo nie zdążyłam zrobić wieczorem zakupów. Zajęłam się ganianiem za czyimś kotem po niemal całym Deiranie, żeby w zamian dostać umiejętność pozwalającą, aby na kilka minut stać się niewidzialną. Tuż nad pępkiem miałam dzięki temu czarny, mały znak w kształcie niewyraźnego cienia człowieka, mówiący, że jeszcze nie skorzystałam z otrzymanego wynagrodzenia.
Dość często zdarzały mi się spacery o tej porze, zwykle na pusty żołądek. Wpadałam wtedy po drodze na uczelnię do niewielkiej piekarni i tak też zrobiłam tym razem. Niczym z zewnątrz ani wewnątrz się nie wyróżniała. Robili natomiast bardzo dobre kanapki z krewetkami, które uwielbiałam. Świeża, jeszcze o tej porze ciepła, bułka, a w środku bogactwo smaków - niesamowicie doprawione, grillowane krewetki, nieco rukoli, mango, czerwona cebula, a to wszystko połączone słodkim sosem chilli... Na samą myśl można zgłodnieć!
Uzbrojona w ulubioną kanapkę i kubek kawy, przekroczyłam niedługo później Most Tysiącletni, po czym skierowałam się do Parku Carskiego, żeby zjeść śniadanie w otoczeniu przyrody, zamiast kisić się w budynku ta jasne, nie oszukujmy się – po prostu do biblioteki i tak by jej nie wpuszczono z jedzeniem. Dotarłam w pobliże stawu. Gdzieś w oddali widziałam jakiegoś gościa rzucającego psu piłkę. Dość szybko znalazłam wolną ławkę (w końcu niewielu o tej godzinie się tu kręci) i się na niej ulokowałam. Odpakowałam kanapkę. Gdyby ktoś w tej chwili na mnie patrzył, zobaczyłby na mojej twarzy wyraz szczerego zachwytu nad pięknem dwóch złożonych kawałków pieczywa — a zaraz potem uznałby mnie pewnie za obłąkaną. Nic nie mogłam jednak poradzić na to, jaką miłością darzyłam dobre jedzenie.
Przeżuwałam pierwszy kęs, gdy zobaczyłam, że gościu od psa to chyba patrzy w eter, bo raczej nie na swojego zwierzaka... Brązowy pies biegł brzegiem jeziora z piłką w pysku. Coraz bardziej oddalał się od osoby, która jeszcze przed chwilą rzucała mu zabawkę. Przez chwilę zastanawiałam się, czy interweniować i może jakoś pomóc, bo zaraz temu człowiekowi nawieje. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że pies mnie chyba namierzył, gdyż ewidentnie na mnie patrzył. Ciekawe, co go tak zaciekawiło. Choć może nie ma co dywagować, bo dzięki temu  nawet nie będę musiała za nim ganiać, żeby pomóc...
Prawie wbiegł w moje nogi, po czym upuścił mi przy stopach piłkę i zamerdał ogonem. Popatrzyłam na nią odruchowo, opuszczając na wysokość moich kolan trzymaną w ręce kanapkę. To chyba zły pomysł rzucać piłkę obcemu psu, którego właściciel raczej zaraz będzie szukał...
Nie zdążyłam tej myśli do końca przetworzyć i zdecydować, co robić. Pies oparł głowę o moje nogi i zaczął patrzeć na mnie tymi nieskończenie głębokimi i, na swój sposób, słodkimi oczkami... Westchnęłam i smyrnęłam go po głowie. Zwierzak zamachał ogonem i wywalił jęzor na wierzch, zdecydowanie ciesząc się z pieszczoty. W sumie może dobrze by było, gdybym go przytrzymała. Jego właściciel na pewno zaraz tu przyjdzie po niego...
Haps.
Zamrugałam zaskoczona, patrząc na marny skrawek, jaki pozostał z mojej kanapki. Byłam w takim szoku, że nawet nie zdążyłam zareagować, gdy złodziejaszek, cały z siebie zadowolony, pobiegł dalej.
Szlag by to...
— Przepraszam — usłyszałam nagle męski głos. — Pies mi uciekł. Seter, duży, brązowy. Przebiegał tędy?
Podniosłam powoli wzrok znad mojej biednej kiedyś kanapki.
— Tak jakby właśnie zeżarł mi kanapkę — skrzywiłam się. Schyliłam się po piłkę, wciąż leżącą przy moich stopach, i podałam mężczyźnie. — Niestety nie zdążyłam go przytrzymać i pobiegł gdzieś dalej — miałam wrażenie, że ta wiadomość lekko mężczyznę zirytowała. Chyba nie można było się mu dziwić. Niezłe ziółko z tego psa...
— Cóż, tak. Przepraszam za niego — burknął, odbierając piłkę. — Proszę wybaczyć... W ramach rekompensaty mogę zaproponować pani darmowy obiad w Trevelyan's Crown. Proszę powołać się na Cahira Trevelyan.
Trevelyan?
Zaczął iść dalej w kierunku, w którym zniknął pies. Westchnęłam. Po wczorajszych przygodach z tym nieszczęsnym kotem, nie miałam za bardzo ochoty na gonienie znowu kolejnego zwierzaka, ale czułam się trochę winna, że pies uciekł gdzieś dalej. Mogłam go w końcu bez problemu złapać, tylko się zagapiłam. Gdybym lepiej posługiwała się magią ziemi, mogłabym użyć jej do odnalezienia ścieżki, którą zwierzak biegł, natomiast w tej sytuacji byłam nie bardziej użyteczna, niż przeciętny człowiek. Mimo to...
— Nie ma sprawy, obędzie się! Ja też nawaliłam — zerwałam się z ławki, łapiąc w pośpiechu swoją torbę wypełnioną klamotami i ruszyłam za mężczyzną. — Pomogę go szukać.
— Naprawdę nie ma takiej potrzeby, na pewno niedługo i tak sam wróci — odpowiedział, a pod nosem zdaje się, że burknął — jak tylko się znudzi.
Mężczyzna szedł dość szybko, więc dotruchtałam kilka kroków do niego.
— Naprawdę nalegam — uśmiechnęłam się promiennie, pochylając się nieco do przodu, żeby móc spojrzeć na niego trochę bardziej od przodu, niż z profilu. — We dwie osoby pójdzie zdecydowanie szybciej.
— Bardzo dziękuję, ale naprawdę poradzę sobie sam — albo mi się wydawało, albo w jego głosie zabrzmiała już lekka nuta irytacji. Słaby zawodnik...
— Ale ja naprawdę nalegam - uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. Straciłam rachubę, ile razy w tej rozmowie padło już słowo "naprawdę", ale z pewnością na tyle dużo, żeby zaczęło się to robić zabawne. Albo irytujące, zależy dla kogo.
Dla mężczyzny zdecydowanie irytujące, sądząc po tym, jak zacisnął wargi w wąską kreskę i spojrzał na mnie z byka. Odpowiedziałam niegasnącym optymizmem i wyprzedziłam go nieco, rozglądając się dookoła w nadziei, że wypatrzę gdzieś brązową sierść zwierzaka. Mężczyzna dalej coś tam burczał pod nosem, ale już go nie słuchałam. Skupiłam się na zadaniu. Niestety, nigdzie ani śladu psa.
— Może powinniśmy poszukać przy jakiś śmietnikach? Albo znaleźć innych ludzi z kanapkami — zaśmiałam się, gdy tylko mężczyzna w końcu dał za wygraną i przerwał swój wywód, który zupełnie zignorowałam, na temat tego, jak to on sam sobie z tym poradzi i w ogóle niepotrzebnie się kłopoczę. — Będzie miał niezłą wyżerkę dzisiaj! A potem niezłe rewolucje żołądkowe — popatrzyłam na mężczyznę kątem oka, żeby sprawdzić, czy jakkolwiek zareaguje. — A tak w ogóle to jestem Lucille. Miło mi poznać!
W tym momencie zza pobliskiego krzaka wyskoczył sprawca całego zamieszania. Zatrzymał się na ścieżce przed nami, popatrzył w naszym kierunku, po czym zrobił ukłon zapraszający do zabawy. Nim którekolwiek z nas zdążyło zareagować, seter zrobił w tył zwrot i pobiegł dalej parkową ścieżką i w ekspresowym tempie zniknął za zakrętem.
— A to menda... - mruknęłam pod nosem, kręcąc z niedowierzaniem głową.


Cahir?

1272 słowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz