Czasami dni na uczelni dłużyły się naprawdę w nieskończoność. Szczególnie, gdy tak jak dzisiaj, zupełnie nie mogłam skupić się na obowiązkach. Siedziałam przy swoim biurku w gabinecie, który dzieliłam z jeszcze jedną doktorantką, Melagne. Dziewczyna zajmowała przeciwległą część pokoju. Wydawała się zajęta swoimi sprawami, przerzucała sterty jakiś woluminów. Co jakiś czas wyrywał się jej jakiś pomruk, po którym lewitujący przy niej długopis zaczynał się szybko poruszać po kartce z notatkami. Pewnie zbierała dane do swoich badań.
Miałam natomiast ciągle wrażenie, że lustruje mnie wzrokiem. Niedorzeczne. Wiedziałam, że tego nie robi. Nie Mel. Była zbyt zajęta robotą, żeby w jej trakcie przyglądać się komuś dłużej. Właśnie dlatego siedziałam teraz z nią, zamiast w bibliotece. Był upalny, letni dzień, a ja miałam na sobie koszulę z długim rękawem. Owszem, wykonaną z lekkiego materiału, natomiast nie na tyle cienką, żebym nie czuła dyskomfortu. Próbowałam się stale chłodzić wzbudzanym magią lekkim ruchem powietrza, natomiast na dłuższą metę nie przynosiło to oczekiwanych rezultatów — i tak było mi gorąco, a do tego na moim czole zaczynały pojawiać się krople potu wywołane nadmiernym już wysiłkiem. Nie przywykłam do używania magii non stop przez pół dnia...
Poczułam, jak z nosa ku wargom zaczyna spływać mi mokra strużka. Szybko sięgnęłam po chusteczkę i przyłożyłam ją sobie do nosa. Gdy po chwili ją odsunęłam, biały materiał plamiła czerwień.
Nie no, zarąbiście.
Wrzuciłam chusteczkę do kosza i bezwiednie sięgnęłam dłonią lewej ręki ku przedramieniu prawej i zacisnęłam ją w miejscu, gdzie od wczorajszego wieczora wił się czarny symbol zawartej umowy. Chciałam załatwić temat od razu, ale okazało się, że nie będzie to takie proste. Wolnego wziąć również nie mogłam, bo trwała sesja egzaminacyjna, a moja obecność w czasie jednego z zaliczeń wcześniej tego dnia była ponoć konieczna. Cóż, braki kadrowe dają się we znaki. Teraz natomiast nie mogłam wyjść już wcześniej, niż na koniec mojego dnia pracy, żeby nie wzbudzać podejrzeń.
Kolejny raz rzuciłam kątem oka na zarobioną Mel, żeby upewnić się, że nie zwróciła uwagi ani na mój nietypowy przy tej pogodzie ubiór, ani na nerwowe pocieranie przedramienia. Zmusiłam się do położenia dłoni na udach i zacisnęłam palce w pięści. Ogarnij się. Wzięłam głęboki wdech.
— Jak dużo wiesz na temat klątw? — z zamyślenia wyrwał mnie dźwięczny głos rudowłosej. Nieomal podskoczyłam na krześle, tak niespodziewany był to dźwięk. Podniosłam wzrok na dziewczynę, jednak ta nie odrywała wzroku od sporządzonych właśnie notatek. — Mam wrażenie, że w bibliotece w zasadzie nie ma pozycji na ten temat, szukanie czegokolwiek jest niesamowicie żmudne...
Przełknęłam ślinę. Uspokój się. Ona nic nie wie.
— Nie zajmowałam się tym nigdy — kłamstwo opuściło moje usta zaskakująco sprawnie. Zastukałam palcami lewej dłoni o biurko, mając nadzieję, że będzie to wyraz zainteresowania tematem, a nie zdenerwowania, że akurat dzisiaj Melagne zebrało się na pogawędki. — Magia żywiołów niewiele ma z klątwami wspólnego — tak naprawdę klątwiarstwo przez niektórych uznawane było za dziedzinę czarnej magii. Sporo sensu miało to, że w bibliotece nie ma zbyt wiele informacji na ten temat, w końcu mieli do niej dostęp studenci. Nikt nie chciał kusić młodych schodzeniem na te ścieżki magii, więc profilaktycznie zbyt wiele o klątwach nie uczono. Skupiano się nie na nauce ich rzucania, ale na ich zdejmowaniu, co było generalnie lekko bez sensu, przynajmniej moim skromnym zdaniem. Rozmawiałam kiedyś na ten temat z ojcem. Podzielał moje zdanie, że aby jakieś zaklęcie, szczególnie skomplikowane, odczynić, najpierw trzeba poznać jego naturę. Nigdy nie będziesz dobry w odczynianiu klątw, jeśli najpierw nie nauczysz się ich tworzyć.
— Myślałam, że może będziesz miała coś na ten temat w domu — Mel zmarszczyła brwi, przyglądając się czemuś bardzo uważnie na trzymanej kurczowo w rękach kartce. — No wiesz, w tej biblioteczce, co mówiłaś. Z której masz książki do swojej rozprawy doktorskiej.
Ym, tak, mam czasami za długi język...
— Niestety nie kojarzę, ale rozejrzę się, jak będę następnym razem u rodziców — posłałam dziewczynie ciepły uśmiech. Trochę sztuczny, ale nie poświęciła mi nawet jednego spojrzenia, więc nie miało to znaczenia.
Oczywiście miałam sporo książek na temat klątw. Książek, o których lepiej nie wspominać, że się je posiada. Gwoli ścisłości, większa część naszej rodowej biblioteki składała się z pozycji, którymi lepiej się nie chwalić... Skąd w takim razie Melagne wiedziała o jakiejś biblioteczce? Jak siedzi się z kimś pół dnia w dość małym pokoju, do tego przynosi się do miejsca pracy pochodzące z niej książki, to... No, tak jakoś wyszło. Natomiast wielu ludzi ma swoje biblioteczki. Wątpiłam, żeby rudowłosa wiedziała, że chodzi mi o, w zasadzie to całkiem sporą, bibliotekę, nie kilka regałów w jednym pokoju w domu. Nie wyprowadzałam jej z błędu, bo i tak za dużo wypaplałam.
Czasami zapominam, że na niektóre tematy najlepiej milczeć.
— Byłabym ci dozgonnie wdzięczna. Brakuje mi trochę kontekstu do wstępu, a nieubłaganie zbliża się termin mojego zdawania pracy do promotora — dziewczyna odłożyła kartkę i w końcu na mnie spojrzała. Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz, chociaż nie było w jej wzroku nic nieprzyjemnego. Cały czas bałam się jednak, że coś zauważy. — Hm, Lu? — zamarłam z uśmiechem na ustach. — Krew ci leci z nosa... Wszystko okej?
W sekundę złapałam kolejną chusteczkę i przyłożyłam ją sobie znowu do nosa. Kurwa. Kurwakurwakurwa...
— Tak tak, wszystko dobrze, to pewnie przez te upały — zaśmiałam się niewyraźnie. Było mi słabo. Chwilę temu przestałam przy pomocy magii poruszać powietrzem dookoła siebie, żeby nie zrobić sobie jeszcze większej krzywdy, ale dla odmiany wszystko wskazywało na to, że krzywdę to mi zaraz zrobi gorąc. Żałowałam, że uczelnia była tak zacofana i nie montowała w salach i gabinetach klimatyzacji zakładając, że tutejsi wybitni uczniowie sami poradzą sobie z problemem ochładzania się w takich temperaturach. Rzuciłam okiem na zegarek. Alleluja. Za 10 minut mogłam legalnie opuścić to miejsce. — Chyba będę się już zbierała do domu — dalej przytrzymując chusteczkę przy nosie wstałam, może nieco zbyt gwałtownie, bo biurowe krzesło na kółkach odleciało do tyłu i uderzyło w ścianę. Skrzywiłam się, zerkając na Mel, ale ta ponownie skupiła się na swoich materiałach. Z tego, co mówiła, naprawdę gonił ją czas, a temat rozprawy doktorskiej, jaki wybrała — optymalne metody odczyniania starożytnych klątw — do najłatwiejszych nie należał. Naprawdę miałam farta, że to z nią przyszło mi dzielić gabinet. Jej osobowość nie pozwalała na dłuższe zajmowanie się kim innym. Już pewnie zapomniała, że coś było nie tak...
Zgarnęłam do torby spięte kartki będące zalążkiem mojej pracy doktorskiej, dorzuciłam trzy przypadkowe książki i ruszyłam w kierunku drzwi. Rzuciłam do Mel krótkie "Do jutra!" tonem na tyle beztroskim, na ile było mnie stać i wyszłam. Przez budynek i potem tereny do Mostu Tysiącletniego szłam na tyle szybko, żeby możliwie sprawnie znaleźć się poza Alteiranem, ale na tyle wolno, by nie wzbudzać podejrzeń. Ostatnie, czego potrzebowałam, to jakaś randomowa kontrola.
Umowa, która stała się aktualnie dla mnie wrzodem na dupie, miała, tematycznie, związek z klątwą. Konkretniej, zobowiązałam się taką jedną odczynić w zamian za przejęcie jej pozytywnych efektów bez niechcianych skutków ubocznych. Nie byłam dobra w te klocki, wiedziałam niby, co trzeba robić, żeby klątwę zdjąć, natomiast gdy wczoraj chciałam od razu spróbować, wyszło z tego gówno i nic. Na moje nieszczęście znak zawartej umowy nie powędrował zbyt daleko i zatrzymał się od razu na przedramieniu. Może dlatego, że na moim brzuchu, udach i piersiach wiło się parę innych znaków, natomiast ramiona i plecy zdobiły te pojawiające się po zakończonych zadaniach. Tak, miałam trochę zaległości. Ale wszystkie one były dość skomplikowanymi sprawami. Miałam nadzieję, że zdobyte zdolności trochę pomogą mi w realizowaniu kolejnych zadań, ale na razie nie przydały się dosłownie do niczego, tylko zawadzały.
Przekroczyłam Most Tysiącletni i mogłam w końcu odetchnąć z ulgą. Zwolniłam, upał naprawdę dawał się we znaki. Czułam spływający mi po plecach i czole pot. Przetarłam twarz dłonią. Gdy na nią spojrzałam, zobaczyłam rozmazaną smugę czerwieni.
Nie no, kurwa, robi się coraz zabawniej.
Zaczęłam się realnie zastanawiać, czy zdążę wrócić do domu, zanim wykituję. Kręciło mi się w głowie, było gorąco. Za gorąco. Poprawiłam zsuwającą mi się z ramienia torbę. Sięgnęłam do kieszeni spodni po komórkę, chwilę popatrzyłam tępo w ekran, wciąż idąc w kierunku mojego mieszkania. Potrzebowałam pozbyć się tego znaku z przedramienia. Długo tak nie pociągnę. Nie miałam natomiast żadnego pomysłu co do tego, jak zdjąć klątwę ciążącą na pewnym lokalnym biznesmanie, polegającą na tym, że każdej nocy zmieniał się w, jak twierdziła jego żona, srokę. Nie pamiętał niczego z tego czasu, budził się rano, nagi, w różnych randomowych miejscach w Deiranie. Można się domyślać, że nie była to przyjemna przypadłość, nic więc dziwnego, że postanowił zwrócić się o pomoc do osoby, o której chodziły plotki, że potrafi pomóc, gdy wszystkie inne opcje zawiodą.
Osobiście odnosiłam wrażenie, że człowiek ten został przeklęty nie bez powodu. Prawdopodobnie należała mu się nauczka. Nie był najmilszym człowiekiem, jakiego spotkałam, obnosił się swoim bogactwem, choć w ścisłej czołówce znanych postaci Deiranu się nie znajdował, prawdopodobnie miał nawet mniejszy majątek od mojej rodziny. Z tego, co zdążyłam się dowiedzieć, sroka mogła być uznawana za alegorię kłamstwa i próżności. Nie można było odmówić twórcy zaklęcia kreatywności. Niestety nie tylko tego — klątwiarstwo w wykonaniu tej osoby było na iście wysokim poziomie.
Właśnie dlatego miałam problem.
Westchnęłam. Dotarłam pod drzwi na klatkę mojego wieżowca. Weszłam, skinęłam stróżowi i skierowałam się do windy. Czekając, aż zjedzie z jednego z górnych pięter, wybrałam w końcu numer do mojej matki.
— Hej, mam... Mam prośbę — mruknęłam, gdy usłyszałam po drugiej stronie słuchawki ćwierkające powitanie mojej rodzicielki. — Mogłabyś po mnie przyjechać?
***
Potrzebowałam odpocząć od centrum miasta i ludzi szukających mnie w ciemnych zaułkach Deiranu, żeby prosić o przysługi. Zaczynał się weekend, co oznaczało dwa dni na ogarnięcie zaległości możliwie najdalej od mojego codziennego miejsca zamieszkania. Przyjazd na te dwa dni do posiadłości rodziców na obrzeżach miasta był chyba najlepszą dostępną w tym momencie opcją. Przy okazji mogłam też przedyskutować z ojcem sprawę tej nieszczęsnej klątwy...
Wracając ze spotkania z klientem matka przyjechała po mnie i razem udałyśmy się do posiadłości. W stanie, w jakim byłam, prowadzenie samochodu było co najmniej nierozsądne. Po dotarciu na miejsce mogłam w końcu chwilę odsapnąć, jednak z ojcem nie udało mi się porozmawiać. Gdy poszłam do niego do biblioteki, siedział nad jakimś rozpadającym się w dłoniach woluminem i mamrotał do siebie jakieś niezrozumiałe rzeczy. Gdybym spróbowała mu przerwać, pewnie by się bardzo zdenerwował, uznałam więc, że poruszę ten temat następnego dnia. Nie mając innego pomysłu na spędzenie wieczoru, poszłam po prostu wziąć długą kąpiel, a następnie położyłam się spać.
***
Następnego ranka przy śniadaniu udało mi się w końcu zwrócić uwagę ojca. Przegadaliśmy temat nieco komplikującego się zadania, które na siebie wzięłam. Przez całą rozmowę matka patrzyła na nas karcąco. Nie lubiła, gdy w czasie posiłków rozmawialiśmy o zaklęciu. W zasadzie to w ogóle nie lubiła, jak rozmawialiśmy o czymkolwiek z nim związanym. Gdy przenieśliśmy się z Madkiwe miała chyba nadzieję, że ojciec zdecydował się porzucić rodzinne dziedzictwo i da odejść mu w zapomnienie. Jednak przekazał je mnie, zrzucając cały ciężar związany z całą tą konspiracją na moje barki. Na co dzień nie czułam, żeby jakoś szczególnie przygniatał mnie ciężar stosowania tej magii. Potrafiło to uzależnić. Natomiast w takich sytuacjach jak ta...
— Spróbuj najpierw może odtworzyć klątwę — ojciec postukał się trzymanym w dłoni długopisem po brodzie. Mruknął coś niezrozumiałego, po czym zapisał coś na leżącej między nami kartce. — Jak zwykłe przeciwzaklęcie nie podziałało, może potrzebujesz wytoczyć grubsze działa. Jakieś rekwizyty. Coś, na co można przekazać magię.
— Tylko co... — westchnęłam, odchylając się na krześle tak, że dwie przednie jego nogi znalazły się w powietrzu. Od razu zmroził mnie wzrok matki. Skrzywiłam się i usiadłam z powrotem prosto. — Zupełnie nie wiem, od czego zacząć. Ktoś ewidentnie zrobił coś nowego, to jak próba naprawy samochodu samoróbki...
— Ciekawe porównanie — ojciec znowu coś zapisał na kartce, a ja westchnęłam. Nie szło nam to. Wpakowałam się w niezłe bagno.
Zerknęłam na wijący się na moim przedramieniu znak. W domu nie musiałam ich ukrywać, byłam więc w końcu ubrana adekwatnie do pogody — w przydużą, jasną koszulkę z krótkim rękawem i krótkie spodenki, spod których też wystawały wijące się, czarne znaki na mojej skórze. Wśród członków mojej rodziny nikt nie zwracał na nie uwagi. Były dla głowy rodu tak naturalne, jak oddychanie. A osobie je noszącej nieustannie przypominały o istniejącej między nią a innym człowiekiem obietnicy.
— Muszę się tego jak najszybciej pozbyć — sięgnęłam po kolejną maślano-miodowo-ananasową bułeczkę, wciąż ciepłą, upieczoną przez moją mamę. Posmarowałam ją dodatkowym masłem i ugryzłam kawałek. Pychotaaaaaaa. — Jest za gorąco, żeby noszenie nieprześwitujących, ciemnych ubrań z długim rękawem nie przyciągało uwagi. A muszę iść od poniedziałku z powrotem do pracy.
— W takim razie czas się zabrać do roboty, nie sądzisz? — ojciec spojrzał na mnie kątem oka. Miałam czasami wrażenie, że brakowało mu adrenaliny związanej z korzystaniem z naszego zaklęcia. Patrzył tęskno na znaki, które kiedyś regularnie pojawiały się na jego skórze, a teraz zdobiły moją.
Nie mówiłam mu, że mógł zostawić sobie jeszcze to zaklęcie. Nigdy o tym nie wspomniałam. Być może miał jakieś poważne powody ku temu, żeby tak szybko przekazać mi rodzinne dziedzictwo. Nie chciałam pytać, naciskać. Bo przecież musiał mieć jakiś powód...
Niedługo potem zabrałam niewielki plecak, do którego schowałam kartkę z notatkami od ojca i jakąś książkę, którą mi z nimi dał, dorzuciłam pozostałe po śniadaniu słodkie bułki, a następnie udałam się w kierunku tylnej furtki, która prowadziła z ogrodu prosto do lasu. Rodzice nie mieli sąsiadów. Spotkanie kogoś w lesie graniczyło z cudem, dlatego nie kłopotałam się zakrywaniem znaków. Musiałam znaleźć parę rzeczy, które potencjalnie mogły mi się przydać przy zdjęciu tej nieszczęsnej klątwy, a do tego potrzebowałam się skupić tylko na tym. Żeby mieć czystą głowę i dobrze wybrać, co może mi się przydać.
Poza tym szczerze nienawidziłam gorąca.
Ruszyłam leśną ścieżką. Sięgnęłam po notatki i zaczęłam czytać, jednocześnie starając się nie potknąć o wystające korzenie. Nie przemawiał do mnie pomysł ojca, ale lepszego nie miałam. Westchnęłam.
Znaleźć srocze gniazdo. Znaleźć srocze pióro. Znaleźć srocze jajo.
Zadanie proste może dla ornitologa, do którego, z moją skromną znajomością kilku gatunków ptaków, było mi daleko...
Westchnęłam ponownie. No i na co mi to było... Sięgnęłam po telefon. Na szczęście wyszukiwarka w telefonie była moim niezastąpionym wsparciem. Wpisałam odpowiednią frazę i po chwili już wiedziałam w teorii, gdzie mogę znaleźć potrzebne mi rzeczy. W teorii...
Po przeszło dwóch godzinach poszukiwań, w czasie których oddaliłam się znacznie do rezydencji rodziców, nie znalazłam NIC. Czułam się sfrustrowana, do tego im bliżej południa, tym goręcej się robiło. Te poszukiwania to była jedna wielka porażka. Łatwo powiedzieć — znajdź gniazdo dość pospolitego ptaka. Tylko, jak to bywa, gdy się czegoś szuka, akurat teraz nie natrafiłam na żadne. Nic. Przez dwie godziny.
Dotarłam do niewielkiej leśnej polany. Promienie słońca przebijały się łagodnie między liśćmi wysokich, starych drzew, padając delikatnie na trawy i pojedyncze, barwne kwiaty. Robiło się parno. Usiadłam na wystającym ponad morze roślin, w miarę płaskim głazie, po czym zdjęłam z ramion plecak i, postawiwszy go na kolanach, wyciągnęłam z niego książkę o klątwach. Położyłam ją wraz z notatkami ojca na głazie koło siebie i zamyśliłam się. Nie miałam kogo poprosić o pomoc. Nawet gdybym się poddała, wróciła do domu rodziców, a potem poszła pytać w okolicznej wiosce, czy ktoś nie widział gdzieś srok, mogłoby to zwrócić na mnie niepotrzebną uwagę. Musiałam poradzić sobie sama.
Opadłam plecami na głaz. Impet, z jakim to zrobiłam, spowodował takie poruszenie wstążki, którą związałam włosy, że ta się rozwiązała i opadła gdzieś w trawę. Aureola różowych włosów rozsypała się wokół mojej głowy. Westchnęłam ponownie. Podniosłam rękę tak, żeby móc spojrzeć na swoje przedramię. Czarny znak kotłował się pod skórą, jakby ze mnie drwił. Po chwili opuściłam rękę, zamknęłam oczy i jak zawsze, gdy grunt wymykał mi się spod nóg, sięgnęłam ku magii.
Nie do końca miałam pomysł, jak zwizualizować sobie to, co chciałam zrobić. Najlepsza do poszukiwań wydawała się magia ziemi, jednak naprawdę nie potrafiłam jej wykorzystać w żaden sensowny sposób. Ogień do niczego mi się nie przyda, woda podobnie — nie płynął tędy żaden strumyk. Może powietrze...
Poruszyłam lekko palcami, wzbudzając ponad sobą powiew wiatru. Otworzyłam oczy, by zobaczyć porwane wraz z nim pojedyncze suche listki. Tak... To się może nadać. Jeśli odpowiednio zaklęcie zmodyfikować, mogłabym zrobić coś w stylu echolokacji, tylko znacznie mniej dokładnego. Jeśli skupiłabym się wystarczająco, mogłabym odczytywać, czy popychane przeze mnie powietrze napotyka na jakieś przeszkody, które przypominają gniazdo lub siedzącego na drzewie ptaka. Nie byłabym w stanie określić, co to za ptak, ale na pewno lepsze to, niż nic, szczególnie wiedząc, że powinnam szukać raczej gdzieś wysoko.
Dałam pochłonąć się magii. Nie wiem, ile czasu tak spędziłam, leżąc na kamieniu i szukając jakiś śladów bytności ptaków gniazdujących na drzewach. W końcu jednak znalazłam kilka obiecujących miejsc. Przepełniona nową nadzieją, uśmiechnęłam się, usiadłam i sięgnęłam do plecaka po słodką bułkę. Właśnie miałam wziąć pierwszego gryza, gdy po plecach przeszedł mi dreszcz. Wciąż krążąca wokół mnie magia wykryła coś... nie, kogoś. Niedaleko, tuż za linią drzew.
Zamarłam. Znaki na moim ciele zdawały się jeszcze ciemniejsze i bardziej odznaczające się od bladej skóry, niż zawsze. Powoli, przeraźliwie powoli obróciłam głowę w kierunku, gdzie magia pokazała mi czyjąś obecność. Serce biło mi jak szalone. Odsłoniłam się. Nie spodziewałam się, że ktoś tu będzie. Po co ktokolwiek miałby zapuszczać się w taką dzicz...
— H-halo? — głos mi zadrżał. — Wiem, że tam jesteś — nie wiem, na ile mądrym było nawiązywać kontakt z tym kimś, jednak obawiałam się, że był na tyle blisko, by zobaczyć dziwne, wijące się na mojej skórze znaki. I uznałam, że może lepszym pomysłem będzie upewnić się, że nie jest to ktoś skory do rozsiewania plotek...
Minki? ^^
2869 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz