lipca 29, 2025

Od Sahiba cd. Aleistera

Zajęcia przebiegały standardowo. Sahib siedział na katedrze, swobodnie i noga na nogę, sprawdzał na kolanie świeżo oddane kolokwia. Jedna z uczennic prezentowała zaległy referat, choć prezentowała to może zbyt szumne określenie, po prostu czytała z kartki. Sahib raz na jakiś czas podnosił wzrok, dawał jej znać, że proszę, kontynuuj śmiało, to bardzo ciekawe, słucham uważnie. Samopisząca kreda w w międzyczasie notowała na tablicy za jego plecami najważniejsze punkty na temat mięsożernych ślimaków, będących głównym tematem wykładu, który planował poprowadzić lada moment.
Ptaki zajmowały się swoimi ptasimi sprawami. Eryne przechadzała się po biurku z pawim majestatem, stukając pazurzastymi szponami o blat. Kohalo czesał pióra na ogonie, patrzył na zebranych z wysokości żyrandola. Dodo siedziała na podłodze z łapkami podwiniętymi pod siebie, wyglądała prawie jak kura na grzędzie. Jogho, jak zwykle, wytypowała sobie ofiarę, kręciła się wokół jednej ze studentek, raz nieśmiało dziobnęła jej bransoletkę, potem zainteresowała się zamkiem od piórnika. Stanęła na nim łapką, przyjrzała się uważnie, obracając głową na boki, jakby to nie było standardowe zapięcie, a jakieś wielkie dziwy. Sahib zastanowił się, czy ją zabrać, ale dziewczyna chyba polubiła srokę, uśmiechnęła się szybko, przekazała mu wzrokiem, że ptak może się bawić.
Sahib podziękował za bardzo ładne czytanie, poprosił, żeby przynieść mu referat, wystawił ocenę (bardzo dobrą), podpisał się zamaszyście, niedbale i bez patrzenia. Wstał, zamierzając rozdać sprawdzone kolokwia, nie zdążył, jakieś zwierzę wielkości psa wpadło do sali jak tornado. 
Dodo, jako że siedziała na wejściu, została zaatakowana pierwsza. Zwierzę, w którym Sahib rozpoznał lisa niejakiego Aleisterna Crowley'a, rzuciło się na ptaka z zębami. Dodo nie latała, a przynajmniej nie potrafiła wzbić się wysoko. Próbując się ratować, biła skrzydłami w powietrzu, unosząc najwyżej na wysokość stołu. Jedna studentka pisnęła, druga wstała z ławki, wywracając krzesło, ktoś krzyknął „panie profesorze!”, reszta, łącznie z Sahibem, na moment zamarła.
Otrząsnął się szybko, zamachał ręką, poszczuł lisa paroma wyładowaniami elektrycznymi, niezbyt silnymi i świadomie nieprecyzyjnymi, Sahib bardziej chciał lisa postraszyć niż realnie skrzywdzić, nie mógł poza tym ryzykować, że zbyt silny czar odbije się i, nie dajcie bogowie, sięgnie jednego ze studentów.
Dodo dała radę podfrunąć na szafę, stamtąd przeskoczyła zwinnie na jedną z wiszących lamp, lis, tratując wszystko na swojej drodze, ruszył w pościg, wpadł na biurko. Miał pecha, na biurku siedziała Eryne. A Eryne nie bała się niczego, a już na pewno nie lisów. Nastroszyła bujny ogon, skoczyła z dziobem i pazurami. Sahib prawie złapał się za głowę i jęknął. Jak miał odgonić lisa, nie ryzykując, że przypadkiem czarem oberwie od niego Eryne?
Lis, zbity z tropu bojową postawą Eryne, zrezygnował, zmienił cel, tym razem padło na Jogho. Sahib wykorzystał okazję, nim lis dobiegł do ławki, poszczuł go serią zaklęć. Lis, naturalnie, nic sobie z nich nie zrobił, Sahib miał wrażenie, że jego wyładowania elektryczne co najwyżej go głaszczą. Studentka, która siedziała z Jogho, spanikowała, wywróciła na lisa ławkę, Jogho odfrunęła, lis pobiegł za nią, odpuścił, zmienił cel na przelatującego obok Kohalo.
— Zostaw. — Sahib, trochę już bezsilny, puścił za zwierzęciem następne uroki. — Zostaw. Mówię, zostaw, bestyjko ty!
Ktoś wszedł do sali, Sahib poczuł przez skórę magiczną aurę innego czarodzieja. Aurę silną, zimną i elektryzującą. Tak przytłaczającą i trudną do zignorowania, że cała atmosfera w pomieszczeniu uległa zmianie.
— Z łaski swojej, zostaw mojego lisa w spokoju — rozkazał Aleister Crowley, właściciel lisa. 
Stuknął laską. Lis, jak na komendę, pokornie zwiesił głowę, kajając się, przypełznął swojemu panu do stóp. Zamerdał ogonem, nieśmiało i tak nisko, że froterując podłogę.
Żaden z uczniów się nie poruszył, wywrócona ławka, jak leżała, tak leżała. Z miejsc, które Sahib trafił zaklęciami, uniosła się mizerna wiązka dymu. Parę zgubionych piór, smętnie kołysząc się w powietrzu, powoli opadło na podłogę. Dodo, wciśnięta między książkami, udawała, że nie istnieje. Żyrandol kołysał się, skrzypiąc, rozbujany przez Kohalo. Jogho, spanikowana i śmiertelnie wystraszona, próbowała wcisnąć się Sahibowi w zgięcie łokcia. Eryne nie spuszczała wzroku z lisa, jeżyła się zarówno imponującym ogonem, jak i grzebieniem na głowie.
Sahib stał sam w środku tego chaosu z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Z łaski swojej? — powtórzył z uśmiechem, ale nietypowym dla siebie, bo trochę niemiłym i niezbyt ładnym, z gatunku tych, które zaczynały się na ustach i nie wykraczały poza nie. — A gdybyś ty, z łaski swojej, zainteresował się swoim zwierzęciem, przestał puszczać je samopas i poświęcił jakąkolwiek uwagę temu, gdzie jest i co robi? — Mówił wolno, uprzejmie i z tradycyjną manierą, ale lis, zakłócający mu zajęcia i polujący na jego bezcenne ptaki, skutecznie wytrącił go z równowagi. Nie oponował, gdy Erynę spłynęła mu na ramię miękko jak duch. Znajomy kształt zaciążył na ramieniu, szponiaste łapy osadziły się na nim delikatnie, nie robiąc krzywdy, zaciskając się tylko na tyle, by łapać równowagę i trzymać stabilnie. Sahib, jedną ręką wciąż trzymający Jogho, drugą uspokajająco pogładził zjeżoną bojowo Eryne. — Próbuję prowadzić zajęcia. Mamy zaległości i trudny temat. Twój lis zabrał nam już kwadrans, teraz tracimy kolejne minuty. Plan jest napięty, ja nie mam kiedy tego nadrobić. Moi uczniowie są stratni, bo puszczasz tę bestię samopas. Już nawet nie mówię, że mało brakowało, a któryś z moich ptaków zapłaciłby za twoją niefrasobliwość życiem.
Cisza. Gęsta. Lepka. Nieprzyjemna. Dało się słyszeć, jak ktoś delikatnie i jak najostrożniej stawia na nogi wywrócone krzesło i ławkę. Sahib zdążył zaobserwować, że Aleister, choć stosunkowo nowy w kadrze, ma talent do siania postrachu wśród studentów, dysponuje taką aurą, że nie musi nic robić i mówić, wystarczy, że, jak teraz, stoi i zadziera brodę.
Cóż się dziwić?, pomyślał, również unosząc nos, patrząc na mężczyznę bez żenady i skrępowania. Skoro nawet własny lis się go boi? Sahib widział w życiu wiele psów kulących się w podobny sposób na widok swoich właścicieli. Psów bitych, zastraszanych, podwijających ogony, przesadnie okazujących uległość. Może ty, podobnie jak tamci ludzie, ze swoim zwierzęciem się nie cackasz, skoro tak reaguje na byle stuknięcie laski?
A to wejście? Ta mina? Ten wzrok? I ton? W jego sali? Przy jego studentach? Żadnego przepraszam? Na domiar złego: z łaski swojej? Sahib uśmiechnął się pod nosem, bez pudła uświadamiając sobie, że właśnie ten zwrot rozdrażnił go szczególnie i może gdyby nie padł, darowałby sobie moralizatorski ton, a przynajmniej nie skrytykowałby Aleistera tak otwarcie i przy świadkach.

Alek? Sahib zielonu pogniewion 

1008 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz