Tw: przekleństwa, walka
— Mogłem się spodziewać, że tak piękna kobieta jeździ tak dobrym autem — usłyszałam nagle za sobą znajomy głos. Odwróciłam się zaskoczona, jeszcze nie potrafiąc dopasować dźwięku do osoby, ale szybko wiatr przyniósł do mnie woń mężczyzny, który jeszcze kilka dni temu wykrwawiał się na posadzce w moim domu. — Dobrze znów cię zobaczyć, Violet — dlaczego moje imię w jego ustach brzmiało tak... tak...
Założyłam kosmyk włosów, który wysunął mi się z warkocza, za ucho, wracając wzrokiem do cyferek na dystrybutorze. Właśnie byłam w drodze do pracy. Półkolonie na odkrytym basenie wybudowanym na obrzeżach miasta. Od rana miałam prowadzić zajęcia z pływania dla początkujących dzieci, a potem przeprowadzić pokaz psów ratowniczych wodnych z Kayą, która siedziała zamknięta w klatce transportowej w bagażniku. Przez otwarte okna samochodu musiał dotrzeć również do niej zapach mężczyzny, bo usłyszałam jej utęsknione piski. Co za pies...
— Z wzajemnością — uśmiechnęłam się ciepło, a na wspomnienie naszego pożegnania, temperatura mojego ciała lekko się podniosła. Szybko się jednak opanowałam i stłumiłam rosnącą we mnie moc. Tracenie nad sobą panowania na stacji benzynowej to chyba najgorsze, co mogłabym kiedykolwiek zrobić. — Czadowy motor — wskazałam na maszynę, na której siedział. Ciekawe, czy dałby mi się przejechać.
— A dziękuję — zasalutował mi i przygazował. — Do następnego!
Patrzyłam, jak wyjeżdża ze stacji. Dotarłszy na prostą, rozpędził się i podniósł motocykl na tylne koło.
Zdecydowanie chciałabym się przejechać.
Skończyłam tankować, po czym poszłam załatwić formalności na stacji i mogłam ruszyć w dalszą drogę. Czekał nas z Kayą pracowity dzień.
***
Zajechałam na podjazd przed moim domem. Żwir zachrzęścił pod kołami Jeepa. Wysiadłam zgrabnie z auta, po czym podeszłam otworzyć Kayi bagażnik i klatkę, żeby mogła wyskoczyć. Z klatki Buruu wyciągnęłam rzuconą tam swoją torbę ze sprzętem oraz kapok holenderki. Od razu po wejściu do domu i przywitaniu się z drugim z psów, przeszłam na taras, żeby wywiesić wszystko do wysuszenia.
Gdy jakiś czas później kończyłam się ogarniać po pracy, Słońce przesłoniła chmura. Spojrzałam w niebo i dostrzegłam nadciągające, dające nadzieję, ciemne chmury. Uśmiechnęłam się do siebie. Może dzisiaj w końcu uda mi się wylecieć...
Napędzana tą myślą poszłam przygotować sobie obiad, nucąc pod nosem piosenkę, która ostatnio wpadła mi w ucho i leciała u mnie niemal bez przerwy w czasie jazdy samochodem. Za niedługo będę musiała przenieść suszący się sprzęt z dworu do środka, ale na razie nie czułam jeszcze w powietrzu, wpadającym przez otwarte drzwi na taras w kuchni, tej charakterystycznej woni, która pojawiała się kilka minut zanim zaczynało padać.
Godzinę później w końcu zaczął zapadać zmrok, a o dach uderzyły pierwsze krople deszczu. Nie była to taka ulewa, jak te kilka dni temu, jedynie pojedyncze krople. Ale chmury całkowicie przykrywały niebo, a tyle wystarczyło mi do szczęścia. Przed wyjściem podałam psom kolację z warzywną wkładką. Buruu jak zawsze popatrzył na mnie, jakbym chciała go otruć tym-czymś-co-zdecydowanie-mięsem-nie-jest. Popatrzyłam na niego groźnie. Chłopcze, ja też jem warzywa, chociaż najchętniej upolowałabym jakąś owcę. Dasz radę. To zdrowe. Odbyliśmy, jak zawsze, krótką walkę na spojrzenia, którą, jak zawsze, wygrałam i pies w końcu zaczął konsumować swoją porcję. Kaya dawno skończyła i teraz siedziała i wgapiała się z bezpiecznej odległości w miskę brata, żeby po nim dokończyć, gdyby coś zostawił.
Wyszłam z domu ubrana w samą letnią, białą sukienkę w drobne kwiaty samą samą, tak i z rozpuszczonymi włosami. Zdejmowanie wszystkiego przed zrzucaniem skrzętnie tkanej iluzji było upierdliwe, a zakładanie tego później — jeszcze bardziej, więc im mniej miałam na sobie, tym wygodniej. W głowie szumiało mi z ekscytacji, gdy zamknęłam drzwi i ruszyłam w kierunku polany, którą zawsze wybierałam jako moje lądowisko. Była na tyle duża i na tyle blisko mojego domu (dojście do niej zajmowało mi średnio około 20 minut), że nadawała się idealnie. Temperatura mojego ciała z każdą chwilą rosła, a iluzja nieco wymykała się spod kontroli, wypuszczając spod siebie moje gadzie oczy. Skarciłam się za to w myślach. Musiałam zachować spokój. Ale fakt faktem, gdybym wyczuła, że ktoś jest w okolicy, nie pozwoliłabym emocjom tak nad sobą zapanować. Robiłam to tylko tutaj, wyłącznie będąc pewna, że nie ma świadków, którzy mogliby poddać w wątpliwość, że jestem zwyczajną, nie wyróżniającą się obywatelką.
Gdy dotarłam na polanę, jednym, płynnym ruchem zdjęłam sukienkę przez głowę, rzuciłam ją do wypatrzonej dziupli jednego z drzew i pozwoliłam iluzji opaść. Gdy tylko ziemi dotknęły zamiast dwóch nóg, moje cztery łapy, otrzepałam się, zaczynając od głowy, przed tułów do ogona i w końcu rozprostowałam skrzydła na całą szerokość. Przeciągnęłam się, a z mojego gardła wydobyło się zadowolone pufnięcie, któremu towarzyszył wypływ gorącego powietrza z moich nozdrzy. Owiało ono pobliskie drzewa, poruszając ich koronami.
Wzbiłam się do lotu.
Kochałam to uczucie. Nieskrępowanie, zupełna wolność. Ziemia pode mną coraz bardziej się oddalała, jednak ja nie patrzyłam w jej kierunku. Tylko w niebo. Tam, gdzie najbardziej chciałam się znaleźć.
Wystrzeliłam ponad chmury, a z mojego gardła wyrwał się niepochamowany ryk radości. "Pływałam" w oceanie chmur, rozkoszując się ich dotykiem na pokrytej łuskami skórze, raz po raz zwiększałam wysokość, żeby zaraz z powrotem zanurkować w skłębionej parze wodnej. Starałam się pilnować, żeby nie schodzić poniżej linii chmur, jednak parę razy, opadając bezwładnie, nieco za późno z powrotem rozłożyłam skrzydła. Było to mało rozważne, ale kto w taką pogodę, do tego po zmroku, łazi po dworze i gapi się w niebo? Na pewno nikt normalny.
Minęło kilka godzin, na niebie księżyc świecił w pełni, a ja jakiś już czas temu wyrównałam lot i po prostu przesuwałam się po niebie, szybując, od czasu do czasu tylko lekko poruszając skrzydłami i ogonem dla korekcji trajektorii lotu. Było dobrze po północy. Powinnam powoli wracać do psów. Może i miałam następne dwa dni wolne, ale nigdy nie wiadomo, czy nie wypadnie mi coś niespodziewanego. Zawróciłam więc w kierunku domu w lesie. Powrót zajął mi kolejną godzinę. Tym razem już musiałam co jakiś czas schodzić poniżej linii chmur, żeby ocenić, gdzie jestem. Z kolei nad lasem, gdzie stał mój dom, musiałam znaleźć się już naprawdę dosyć nisko, żeby dobrze wycelować w polanę. To zawsze był newralgiczny moment moich wypraw, ale miał miejsce zawsze tak późno w nocy, że mało prawdopodobnym było, żeby ktoś to zauważył. Nie bez powodu zamieszkałam na takim wygwizdowiu — raczej nie uświadczy się w tym miejscu kamer czy innych cudów techniki czy magii. Bo po co monitorować obszar, gdzie nic nie ma.
Podchodząc do lądowania, jeszcze nic nie podejrzewałam. Dopiero, gdy już nie mogłam wycofać się z manewru, a moje łapy prawie dotykały ziemi, usłyszałam chrzęst łamanej gałązki i spojrzałam gwałtownie w bok. Mignęło mi coś złotego między drzewami. Syknęłam i spróbowałam się natychmiast poderwać, jednak mimo potężnego machnięcia skrzydłami nie udało mi się oderwać od ziemi. Spojrzałam gwałtownie w dół. Całą polanę pokrywała teraz ciemna substancja, oplatając moje łapy i uniemożliwiając mi wyrwanie się. Wypuściłam z nozdrzy gorące powietrze, omiatając nim ostrzegawczo drzewa w okolicy, gdzie wcześniej mignęło mi coś niepokojącego. Z kolei wraz z wciąganym powietrzem dotarł do mnie znajomy zapach...
Warknęłam groźnie, gdy od cieni oderwał się jakiś kształt. Mężczyzna, ze złotą maską na twarzy. Graves. Fajne odpłacenie się za pomoc, nie ma co. Pierwszy raz zaczęłam się zastanawiać, czy może ludzie nie mieli racji, gdy tak panicznie nikomu nie ufali. A taki miły był jeszcze rano. Parszywy, zakłamany...
Smoliste macki zaczęły sięgać wyżej, a mężczyzna w swojej dłoni stworzył coś, co przypominało wielki topór. Szarpnęłam się jeszcze raz, ale nic z tego. Co za skurwiel...
Machnęłam wkurwiona zębami w kierunku mężczyzny. Uchylił się nieco nad wyraz, bo nie planowałam odgryzać mu głowy, jedynie wyrazić swoje niezadowolenie i zasugerować, żeby może jednak się odwalił. Miałam mimo wszystko nadzieję, że to jakieś nieporozumienie i uda mi się przemówić mu do rozumu. No właśnie, przemówić.
Gdy facet ruszył na mnie, jednocześnie coraz bardziej oplatając mnie lepkimi więzami ze smoły, wbiłam wzrok prosto w jego oczy i zrobiłam coś, czego nie robiłam od bardzo, bardzo dawna. Bo było to dla mnie niekomfortowe, gdy pomyśleć o konsekwencjach. Połączenie umysłów do wzajemnej komunikacji to nie byle co. I nie takim prostym jest to później zerwać. Ale unieruchomiona nie mogłam okryć się iluzją, a miałam przeczucie, że mężczyzna chyba jednak nie skojarzył, kim jestem. Nawet nie próbował do mnie mówić. Chyba po prostu myślał, że jestem bezrozumną bestią.
Wbiłam się więc umysłem w jego świadomość i tonem zdecydowanie nie kryjącym wkurwienia wycedziłam prosto do jego myśli:
Co ty, kurwa, robisz, Graves?
Elias? c:
1371 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz