lipca 25, 2025

Od Violet cd. Eliasa

 Wieczorem lunął deszcz, chociaż nic go nie zapowiadało. Chowając do szafki ostatnie, wyjęte ze zmywarki talerze, spojrzałam lekko zaskoczona przez drzwi tarasowe w kuchni na potężne strugi wody lejące się z nieba. Buruu z Kayą naparzali się na kanapie w salonie. Powinnam kazać im przestać, bo zaraz coś zdemolują, jednak nie ruszyłam w ich stronę. Zamiast tego pokonałam dzielącą mnie od drzwi odległość w trzech krokach i szarpnęłam za klamkę, żeby otworzyć je na oścież. Wciągnęłam głęboko powietrze, a wraz z nim szeroki wachlarz zapachów, znacznie intensyfikujący się dzięki wilgoci. Uśmiechnęłam się do siebie. Idealna pogoda na lot.
Zamknęłam boczne wejście, tylko po to, żeby skierować się do tego głównego, które mogę zamknąć na klucz od zewnątrz. Mijając wyspę kuchenną zostałam dostrzeżona przez psy, które na chwilę zamarły w zabawie. W reakcji na moje krzywe spojrzenie Buruu zszedł z kanapy, zostawiając na niej trwającą w ukłonie Kayę. Położył się bez dyskusji pod wielkim oknem nieopodal i zapatrzył w płynące po szkle krople wody z niemal melancholijnym wyrazem pyska.
Nie potrzebowałam zabierać niczego z domu. Doskonale widziałam w ciemności, latarka była mi więc zbędna, ubrań i tak miałam się z kolei zaraz pozbyć. Nie przykładałam więc większej uwagi do tego, że jak tylko zrobię krok poza budynek, przemoknę do suchej nitki. Wydałam psom komendę sygnalizującą, że wychodzę, a one zostają, na co biegnąca już w moim kierunku Kaya zatrzymała się jak wryta i opuściła lekko głowę. Buruu tylko burknął, pewnie wielce zażenowany zachowaniem przyrodniej siostry, po czym wrócił do oglądania świata za oknem panoramicznym.
Tak jak przypuszczałam — nie potrzeba było pół minuty, żebym po przekroczeniu progu domu poczuła, że woda zalała mi nawet bieliznę. Mimowolnie przywołałam żywioł, żeby rozgrzać swoje ciało od środka. Usłyszałam skwierczenie parującej od razu po zetknięciem z moim ciałem wody, gdy zatrzaskiwałam drzwi.
Zamarłam na moment z ręką na klamce. Mogłabym przysiąc, że mniej więcej wraz z trzaskiem ciężkich, drewnianych drzwi, usłyszałam nieco dalej podobny dźwięk. Jakby coś ciężkiego zwaliło się na... hm, czyżby mój płot? Niecodzienna sytuacja. Wiał co prawda dość mocny wiatr, dodatkowo zacinając strumieniami deszczu, natomiast upadające drzewo stworzyłoby jednak nieco więcej hałasu.
Każdy o zdrowych zmysłach w tym momencie prawdopodobnie zdecydowałby się wypuścić psy, żeby poszły zająć się tym czym, cokolwiek się tu znalazło. W końcu mieszkanie na odludziu, w środku lasu, jako samotna kobieta tworzyło przestrzeń do reagowania przesadną paniką na różne wydarzenia. Natomiast cóż, ja nie byłam ludzką kobietą. A przez to, jeśliby się postarać, mogłabym stanowić większy straszak na nieproszonych gości, niż mieszkające ze mną zwierzaki. No i mniejszy był ze mną problem, jeśli chodzi o kąpiel po spacerze w takich warunkach pogodowych...
Puściłam w końcu, już nieźle nagrzaną ciepłem mojej skóry, metalową klamkę. Zmarszczyłam brwi. Prawie zostawiłam na niej odciski swoich palców. Nie linii papilarnych — głębokie odciski palców, które pojawiłyby się, gdybym tylko mocniej ścisnęła je na plastycznym od gorąca metalu. Z czego oni do cholery robili te wszystkie sprzęty, że tak kiepsko radziły sobie w starciu z wysoką temperaturą?
Wraz z towarzyszącym mi wciąż sykiem parującej wody ruszyłam w kierunku, z którego dobiegł mnie ten niespodziewany odgłos. Zobaczyłam, że w miękkiej, błotnistej ziemi nieopodal furtki leży jakiś całkiem spory, czarny kształt. Spięłam się trochę, gdy kształt ten się poruszył. Szlag. Może jednak trzeba było ściągnąć tu ze sobą psy. Jakbym teraz zrzuciła z siebie iluzję człowieka, to w sumie mogłoby się skończyć dla mnie gorzej, niż gdybym po wypuszczeniu tych dwóch łajdaków w takie błoto była zmuszona ich potem kąpać... No nic. Trudno. Już nie będę się przecież wracać...
Nie spuszczając wzroku z nieautoryzowanego obiektu na moim podwórku, podeszłam do niego. Stosunkowo późno uświadomiłam sobie, że to chyba jakaś istota człekokształtna płci męskiej. Zwalmy to na karb ogólnej irytacji zaistniałą sytuacją... A także tego, że facet zdawał się nad wyraz spójnie kamuflować z błotnistą kałużą, w której wylądował, oraz okoliczną florą.
Moje bose stopy były już tuż przy nim, a ten dalej się nie poruszył. Zmrużyłam oczy, żeby lepiej widzieć w tym przeklętym deszczu, który jeszcze chwilę temu wydawał się dla mnie zbawienny, bo umożliwiał lot nad okolicą nie będąc zauważoną. Ale teraz to chuj tam. Przestałam nagrzewać swoje ciało, żeby gościa nie poparzyć. Człowiek pewnie zastanawiałby się w tym momencie, czy ten ktoś w ogóle żyje. Czy przypadkiem nie mają trupa w ogrodzie. Natomiast ja, mimo ulewnego deszczu, słyszałam jego chrapliwy oddech. Więc jeszcze martwy nie był, pytanie, jak długo stan ten pozostanie faktycznym.
Przykucnęłam nad nim. Wciąż zero reakcji. Wyciągnęłam rękę i ciągnąc za jego ramię, przerzuciłam go z pozycji zbliżonej do bocznej bezpiecznej na plecy, żeby zobaczyć wyraźnie jego twarz. Niebo nad nami przeciął piorun, rozległ się potężny grzmot. Zamrugałam, żeby zrzucić wodę z rzęs, bo przecież na pewno mi się przewidziało, że pół twarzy typa pokrywała jakaś złota maska stylizowana na ludzką czaszkę... Mimowolnie moja lewa brew wędrowała coraz wyżej, gdy lustrowałam wzrokiem całe ciało nieproszonego gościa. Nie namierzyłam ani milimetra niepokrytego krwią, wymieszaną w tym momencie z błotem.
— Kim ty, kurwa, jesteś — burknęłam, obserwując jego rękę, którą w końcu poruszył, gotowa w każdej chwili uskoczyć, gdyby wpadł na jakże inteligentny pomysł mnie teraz zaatakować. — I co do cholery robisz na moim ogrodzie?
Nie odpowiedział. Nie zaatakował. Zdaje się ostatkiem sił ruszył kończyną, żeby ściągnąć z twarzy tę dziwną maskę, która zaraz zniknęła. Co proszę? Ponownie zamrugałam. Nie no, na bank zniknęła. Odsunęłam sobie z twarzy mokre strąki włosów, które zaczęły mi wpadać do oczu i gotowa byłam swoje omamy zrzucić na fakt występowania tej niedogodności.
Tylko, że to wcale nie były omamy i doskonale o tym wiedziałam. Maska w jednej chwili była, w drugiej zniknęła, odsłaniając skrywającą się pod nią całkiem niczego sobie facjatę. Pozwoliłam sobie poświęcić pół minuty na podziwianie jego idealnych wręcz rysów twarzy, szpeconych teraz nieco przez wszechobecną krew. Sądząc po zapachu — nie cała należała do niego, więc o tyle dobrze. W innym wypadku za parę sekund ostatecznie by się wykrwawił. Westchnęłam.
— Co za utrapienie... — złapałam mężczyznę pod pachami i dźwignęłam. Mogłam pewnie nieść go jak pannę młodą przez próg, ale gościu był wyższy ode mnie i byłoby to nieporęczne. Poza tym w jego stanie — ewidentnie po zdjęciu maski stracił przytomność — było mu raczej obojętne, w jaki sposób zostanie przetransportowany pod dach. Mógł więc poorać trochę piętami grunt.
Gdy otwierałam drzwi, żeby wciągnąć mężczyznę do przedsionka, niebo przeciął kolejny piorun. Spojrzałam tęsknie w kierunku nocnego, burzowego nieba. Już chyba dzisiaj nie polatam, jeśli nie chcę się rano tłumaczyć z trupa na moim terenie. Że też akurat dzisiaj mi się to przydarzyło, gdy pierwszy raz od trzech tygodni trafiła się nocą idealna do latania pogoda.
— Nawet nie wiesz, typie, jak dużo jesteś mi, kurwa, winny — syknęłam przez zaciśnięte zęby, gdy w końcu cały znalazł się w środku. Puściłam go, stopą amortyzując jego głowę, żeby nie rozbił nią kafelek. Cofnęłam się zamknąć drzwi i stanęłam nad gościem z rękami opartymi na biodrach. — I co ja mam teraz z tobą zrobić...?
Mogłam go po prostu zostawić na deszczu. Ale nawet gdyby ewentualny trup przy moim domu miałby nie stanowić problemu, wiedziałam, że i tak bym mu pomogła. Chociaż nie miałam pojęcia, kto to taki, nie byłam z tych, którzy zostawiają ludzi na pewną śmierć. Co niesamowicie mnie samą w tej chwili irytowało.
W świetle widziałam w miarę dokładnie, skąd krwawi. Znaczy się — zewsząd. Zainteresowane moim szybkim powrotem i pewnie towarzyszącym mi nowym zapachem psy przytruchtały do mnie, ale zatrzymałam je krótkim "stop", zanim zbliżyły się do mężczyzny. Będę musiała zamknąć je w pokoju, żeby się nie plątały. Ale najpierw...
Przeciągnęłam mężczyznę jeszcze kawałek dalej, w kierunku łazienki na parterze. Pewnie wygodniej byłoby wrzucić go po prostu do wanny, ale nie było opcji, żebym taszczyła go teraz jeszcze po schodach widząc, jak zostawia za sobą krwawo-błotny ślad na białych kaflach. Z mojego gardła wyrwał się warkot irytacji. No rzesz kurwa ja pierdolę...
W łazience zdjęłam z niego wierzchni polar. Pod spodem miał jeszcze kamizelkę wyglądającą na kuloodporną i koszulkę. Oraz umieszczone w dedykowanych pochwach nóż i jakiś pistolet. Co to kurwa, komandos? Kontynuowałam zdejmowanie z niego odzieży oraz rozbroiłam go, aż został w samych bokserkach. Po czym odpaliłam deszczownicę pod prysznicem i wsadziłam go pod nią, żeby chociaż spróbować zmyć z niego to całe błoto, zanim zajęłabym się jego ranami. Gdy już wstępnie go opłukałam, oparłam go plecami w rogu prysznica, żeby się nie utopił w strumieniach ciepłej wody, żeby w międzyczasie, gdy sama odeszłam kawałek do szafki pod zlewem, on jeszcze trochę się poogrzewał.
Wyjęłam z szafki apteczkę, założyłam jednorazowe, fioletowe rękawiczki nitrylowe i wróciłam do mężczyzny. Zlokalizowałam kilka najpoważniejszych ran w okolicy uda, boku oraz prawego ramienia. Wyłączyłam wodę, wytarłam go pobieżnie z wody ręcznikiem i zabrałam się do ogarniania tego całego burdelu. Zużyłam na niego niemal całą butelkę octeniseptu, z którego odkręciłam psikacz i po prostu lałam go z butelki na rany, oraz kilka opakowań bandaży i gazy, przy pomocy których skleciłam opatrunki uciskowe na rany zadane ewidentnie nożem. Z postrzałowymi był ten problem, że na udzie nie widziałam rany wylotowej, kula mogła więc dalej tam tkwić. Nie byłam jednak lekarzem i grzebanie obcemu typowi w nodze, żeby znaleźć zgubę, raczej mi się nie uśmiechało. Odchyliłam się na piętach i spojrzałam w sufit, jakby mogło stamtąd spaść na mnie natchnienie. W taką pogodę nie było opcji, żeby karetka przyjechała szczególnie szybko. Czy żeby w ogóle znaleźli mój dom w całkowitych ciemnościach. Zaczęłam się też zastanawiać, czy to w ogóle dobry pomysł wzywać pogotowie... Wszak gościu wyglądał dość podejrzanie. Dzwonienie po służby mogło się dla niego skończyć gorzej, niż zostawienie tej kuli w spokoju.
Tymczasowo zdecydowałam więc, że zostaje, jak jest. Owinęłam jego nogę jeszcze jednym bandażem i wierzchem dłoni odgarnęłam sobie włosy z twarzy. Zdjęłam rękawiczki i rzuciłam w kąt obok zużytych do dezynfekcji gaz. Pozwoliłam temperaturze mojego ciała raz jeszcze podnieść się na tyle, żeby mniej więcej się wysuszyć i wyszłam z łazienki. Zamknąć psy, które pod moją nieobecność zajęły się intensywnym obwąchiwaniem (błagałam w duchu, żeby nie lizaniem) upapranej podłogi, a także żeby zorganizować jakiś koc, co by mój nieproszony gość się nie wychłodził.
Gdy wróciłam do pomieszczenia, gdzie zostawiłam obcego, z kocem pod pachą, omal go nie upuściłam. Ciało mężczyzny na nowo pokrywały jakieś ciemne smugi. Ukucnęłam przy nim i przejechałam palcem po jednej z nich. Roztarłam substancję między palcem wskazującym a kciukiem, powąchałam, po czym się skrzywiłam. Co to jest? Smoła?
Popatrzyłam na czysty, jasny koc z mojej sypialni, który przyniosłam. Tej czarnej substancji jeszcze przed chwilą na pewno nie było. Po tym dziwnym zniknięciu jego maski podejrzewałam, że typ nie jest normalny, ale... Kurwa smoła?
Mrucząc pod nosem niezadowolona, przykryłam go jednak w końcu. Trudno, kupię najwyżej nowy koc. Ale na kanapę na pewno go nie położę. Musi sobie jakoś poradzić na podłodze w łazience. Kafelki łatwo wyszorować...
Zabrałam jego brudne ubrania do prania. Poza kamizelką, z którą i tak niewiele byłam w stanie zrobić. Nie wiedziałam, czy to w ogóle można czyścić. Mimo pracy dla Vipers nie korzystałam z tego sprzętu. Drakonidy mają twarde łuski. Zostawiłam też pochwy z bronią, której konserwacji również nie chciałam się podejmować. Resztę wyniosłam na dwór — zajebiście, znowu będę mokra — żeby wypłukać je z całego pokrywającego je syfu pod zewnętrznym prysznicem, co by nie zapchać sobie pralki, wrzucając je tam od razu. Po powrocie wstawiłam pranie. Gdy skończyłam, stanęłam między przedsionkiem a łazienką, gdzie zamknięty leżał nieprzytomny nieznajomy. Zlustrowałam wzrokiem poczynione szkody. Zacisnęłam zęby z irytacji. I kto to, przepraszam bardzo, teraz posprząta...
Zupełnie już wytrącona z równowagi zdjęłam przemoczoną kolejny raz... koszulkę, zostając w samym sportowym biustonoszu. Wrzuciłam ją za otwarte drzwi pralni, żeby puścić ją wraz z kolejnym praniem. Zabrałam z kuchni worek na śmieci, żeby zebrać pozostawione w łazience odpady z opatrywania ran mężczyzny, oraz moją komórkę. W drodze do łazienki zdecydowałam się jednak zacząć wybierać w końcu numer na pogotowie... Gdy nagle zderzyłam się z czymś. Kimś. Kurwa, czy ten facet właśnie wstał i stoi w drzwiach łazienki? Warknęłam poirytowana robiąc spory krok wstecz i podniosłam wzrok na ledwo trzymającego się na nogach, opartego o framugę drzwi mężczyznę.
— Właśnie miałam dzwonić po karetkę, ale skoro się obudziłeś, to sam możesz to zrobić — wsadziłam mu telefon w dłoń, po czym odwróciłam się na pięcie, żeby pójść po mopa. I przy okazji przebrać przemoczone spodnie na jakieś dresy.

Elias?

2021 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz