sierpnia 05, 2025

Od Apolonie do Ruby

    Wdech, wydech. Wdech wydech. Wdech, wydech. Przede wszystkim musiałam się uspokoić, nabrać powietrza do palących płuc i pozwolić organizmowi się w pełni dotlenić. Wstrząsający raz po raz moim ciałem kaszel sam w sobie nie jest taki zły, najgorsze jest to, że nie pozwala mi on zaczerpnąć życiodajnego haustu powietrza, wtedy czuję, jak się duszę, jak wszystko wewnątrz mnie płonie jednocześnie rozrywając się na strzępy, bezlitośnie domaga się choćby najpłytszego oddechu. Dopiero transportująca tlen krew do komórek jest w stanie rozlać nieopisaną ulgę.
    Opierając czoło o zimną ścianę, miałam już atak za sobą. Pierwszy. Łagodny chłód koił, jednak myśl, że najgorsze dopiero przede mną kołatała się w mojej głowie i niepokojąco podnosiła poziom adrenaliny w organizmie. Ucieczka z komendy, mimo przypadkowego wpadnięcia na jakiegoś pracownika na korytarzu, była banalnie prosta, teraz dopiero zaczynały się schody. Musiałam wrócić do siebie, do swoich czasów, dokładnie do 16:29, na tej godzinie zatrzymał się zegarek na mojej ręce i ruszy dopiero wtedy, gdy wrócę. Pomysł, by odwiedzić w przyszłości komendę, zdecydowanie nie był wart tego wszystkiego, a już na pewno nie tyle, ile w przypływie optymizmu założyłam. Z pewnością nie doceniłam skali niekompetencji lokalnych stróżów prawa, aż dziw człowieka bierze, że przy ich poziomie fuszerstwa, komisariat jeszcze stoi w miarę w jednym kawałku. Bo to, że od środka są podzieleni jak na dłoni widać, nie trzeba być geniuszem, by to dostrzec. Wystarczy delikatny bodziec zewnętrzny, lekkie szturchnięciem palcem, by rzucili się sobie wzajemnie do gardeł. Chcąc sprawdzić, jak daleko posunie się w przyszłości śledztwo, przeniosłam się w czasie, nie dowiedziałam się jednak niczego przydatnego. Śledczy niczym ślepe kocie kręcił się w kółko, mając praktycznie tyle, ile przekazałam im przez informatora, którego na dodatek sama im podesłałam, a dokładając kolejne tylko bzdurne poszlaki, udowadniał, że już dawno wzbił się na intelektualne wyżyny głupoty. Jeśli chce zachować resztki swojej już i tak kulejącej godności, powinien odpuścić i przejść na emeryturę.
    Zniesmaczona spojrzałam na krew zarówno na swojej dłoni, jak i ubraniach i betonie, było jej więcej niż ostatnio. Jak dla mnie to w ogóle nie powinno jej być, durne ograniczenia ciała sprawiały, że byłam zdecydowanie mniej efektywna i za każdym razem musiałam niepotrzebnie doliczać czas na dojście do siebie. Rozejrzałam się ostrożnie wokół. Zaułek, w którym się znalazłam, nie licząc kota, który z prychnięciem uciekł, gdy się tylko pojawiłam, był całkowicie pusty, a spore kontenery na śmieci skutecznie odgradzały mnie od ruchliwej ulicy. Nie musiałam się więc martwić niepotrzebnymi komplikacjami, jakimi byłby ewentualny świadek. Odetchnęłam głęboko, mentalnie szykując się na nieuniknione, po czym kolejny raz dzisiejszego dnia skoczyłam w czasie.
Spojrzałam na zegarek. W momencie jak na zawołanie, wskazówki nerwowo szarpnęły, jednak szybko płynnie ruszyły stałym dla nich tempem. Mając pewność, że wróciłam, nie powstrzymywałam dłużej drugiej fali kaszlu.
    Kolejny atak był gorszy od poprzedniego. Nie zdziwiło mnie to w ogóle, powroty do teraźniejszości zawsze są najgorsze. Jednak to nadal nie było to, z czym tak naprawdę musiałam się zmierzyć. Niczym ostatni szczur przemykałam ulicami, lawirowałam umiejętnie między ludźmi, żeby przypadkiem nikt się nie zainteresował, czemu jestem cała we krwi, musiałam dostać się jak najszybciej w bezpieczne miejsce, gdzieś gdzie będę miała święty spokój od ciekawskich spojrzeń. Echo mojej ostatniej podróży w czasie dawało o sobie jawnie znać i co gorsza, coraz głośniej i pazerniej żądało uwolnienia się. Za długo byłam w przyszłości, trzecia i zarazem najsilniejsza fala kaszlu zbliżała się nieubłaganie, a ja miałam pewność, że tym razem będzie na tyle intensywna, że stracę przytomność. Za żadne skarby nie mogłam dopuścić, żeby ktoś był tego świadkiem, nikt nie mógł tego widzieć pod żadnym pozorem. Bezsilność to słabość, a słabości się eliminuje razem z ich źródłem.
    Wieżowiec z moim mieszkaniem majaczył przede mną. Uciekając z komendy, kompletnie nie zwracałam uwagi, gdzie się znajduję, ważne było, tylko żebym była sama. Zachłyśnięta definitywnym zwycięstwem nad śledczym, jak ostatni idiota nie przemyślałam drogi ewakuacji, wskoczyłam w pierwszy lepszy zaułek, nie zważając czy nie jest zbyt daleko, bym mogła zdążyć wrócić do mieszkania przed skutkami ubocznymi podróży. Teraz musiałam za to słono zapłacić. Jeszcze kilkanaście metrów, kilkadziesiąt kroków, tylko tyle wystarczyłoby, bym przekroczyła próg upragnionej wolności. Tym razem jednak czas nie był dla mnie łaskawy, nadużyłam wystarczająco jego cierpliwości i musiałam uregulować dług. Kaszląc i dławić się własną krwią próbowałam jeszcze ostatkiem sił dostać się do drzwi wejściowych od budynku. Płuca paliły, krzycząc, że nie mają czym oddychać, a coraz częstsze mroczki przed oczami uświadomiły mi, że perspektywa wygodnego łóżka nieuchronnie się ode mnie oddala. Na dodatek sznur pędzących samochodów skutecznie mnie zatrzymał. Czekając z innymi ludźmi, aż będę mogła bezpiecznie przejść przez jezdnię, podparłam się ciężko o stojącą obok lampę i wiedząc, że nie jest to najlepszy pomysł, przymknęłam na dosłownie moment powieki, chcąc zapanować nad niebezpiecznymi zawrotami w głowie. Oczu już nie otworzyłam, a ciemność pochłonęła mnie całkowicie.


Ru?


790 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz