sierpnia 05, 2025

Od Lucille cd. Minkiego

Czułam się, jakby przejechał po mnie czołg.
Poza tym miałam cholernego farta, że ten kitsune nie zaniósł mnie do szpitala, o czym wspominał. Szlag by to jasny...
Zacisnęłam dłonie na pościeli, starając się opanować. Wkurzanie się na lisa nic mi nie da, szczególnie, że chcąc nie chcąc bardzo mi pomógł. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego zdecydował się mnie tu przynieść, ani skąd wiedział, gdzie mieszkam. Chociaż, gdy zerknęłam na swoją komórkę koło lampki na stoliku nocnym, przypomniałam sobie, że w sumie może nie było to takie trudne... Skoro miał moje palce do dyspozycji, gdy straciłam przytomność.
Westchnęłam ciężko, próbując dźwignąć się z łóżka. Trzy bezowocne próby później po prostu sturlałam się z mebla w ten sposób, że moje nogi znalazły się na podłodze, a reszta ciała wciąż tkwiła na materacu, jednak obrócona byłam brzuchem do niego. Odepchnęłam się z ciężkim stęknięciem rękami i w końcu stanęłam. Niemal od razu zakręciło mi się w głowie i musiałam podeprzeć się o ścianę, żeby się nie przewrócić.
Postałam tak chwilę, aż mroczki przed oczami i wirowanie pokoju się uspokoiły. Zaklęłam pod nosem, zbierając się w sobie i idąc w kierunku łazienki. Spojrzałam po drodze na zegarek i zobaczyłam, że miałam jeszcze godzinę na pozbieranie się do wyjścia, żeby zdążyć do pracy. Nie ma tragedii...
Jednak była, bo doprowadzenie się do jako takiego porządku zajęło mi pół godziny. Powracające nudności, wywołane prawdopodobnie jakimiś problemami z błędnikiem, bo towarzyszyły im trudności z utrzymaniem pionu, nie pomagały mi w szybkim wzięciu prysznica. Ani w ubieraniu się. Ani w czesaniu. Ani tym bardziej w przygotowywaniu śniadania.
— Szlag by to jasny... — wyrwało mi się, gdy z rąk wypadł mi kubek z kawą i rozbił się o podłogę. Podparłam się ręką o szafkę kuchenną. To był mój ulubiony... Naraz zalała mnie jeszcze silniejsza fala mdłości, zmuszając do przykucnięcia i wsadzenia głowy między kolana, żeby opanować kolejne zawroty głowy.
Nie wiem, czym do cholery była ta klątwa, ale dawno nic mnie tak bardzo nie przeorało, jak ona.
Po kolejnych piętnastu minutach, które spędziłam na podłodze w kuchni, starając się, żeby do rozlanej na podłodze kawy nie doszła zawartość mojego żołądka, uznałam w końcu rozsądnie, że nie dam rady przyjść do pracy. Choćby się waliło i paliło, a terminy się im przeze mnie posypały — nie ma opcji, że dam radę teraz wstać, zabrać swoje rzeczy, wyjść stąd, zjechać windą na dół i dojść na piechotę na AUM.
Sięgnęłam po omacku do góry, żeby wymacać położoną wcześniej na blacie kuchni komórkę. Drżącymi dłońmi wybrałam odpowiedni numer i zadzwoniłam.
Zwaliłam swój stan na grypę żołądkową. Nie mogłam przecież powiedzieć, że przeholowałam z magią jak jakiś młokos. Nawet można uznać, że nie kłamałam, zważywszy na to, że maksymalnie minutę po tym, jak skończyłam rozmawiać, musiałam w istocie zerwać się z podłogi i pobiec do łazienki, by opróżnić i tak pusty (ostatnim moim posiłkiem był obiad poprzedniego dnia) żołądek.
Nigdy, kurwa, więcej, zdejmowania klątw. To nie było tego warte.
Tylko czy cokolwiek związanego z tym zaklęciem było warte tego wszystkiego...?

***

Dwa dni później pozbierałam się już w miarę do kupy i mogłam wrócić do pracy. Dalej miałam problemy z równowagą — mój błędnik został mocno pokopany — ale przynajmniej nudności minęły, dzięki czemu funkcjonowałam w miarę normalnie. Natomiast kolejne dni mojej nieobecności, choć zapewne uradowałyby studentów, bo oznaczały odwołanie prowadzonych przeze mnie zajęć, nie byłyby mile widziane przez szefostwo.
Przed pierwszymi zajęciami zaszłam do biblioteki, wymienić część książek, które wypożyczyłam jakiś czas temu, na nowe. Po drodze zerknęłam na policyjne taśmy, blokujące korytarz prowadzący do jednej z filii biblioteki. Dzisiaj już nie było nikogo, kto kręciłby się w okolicy, szukając śladów źródła podpalenia. Nic na temat pożaru nie było mówione, plotki jakoś szczególnie się nie szerzyły, nikt nic nie wiedział. Łącznie z tym, czy udało się uratować jakieś pozycje przed bezwzględnym żywiołem. Zastanawiałam się tylko, czy tak wygląda sytuacja wyłącznie wśród osób związanych z AUM, czy generalnie służby skutecznie tuszują temat. A może po prostu omijają mnie wszystkie plotki.
Po wejściu do otwartego skrzydła biblioteki zagłębiłam się od razu między regały. Było to miejsce wielkie, wypełnione półkami w całości pokrytymi książkami oraz różnymi zwojami. Te bardziej drogocenne odgrodzone były od pozostałych, a możliwość ich przeglądania została ograniczona dla studentów. Wraz z pięciem się w górę hierarchii uczelni, można było sięgać po coraz to ciekawsze egzemplarze.
Marzyłam, by kiedyś móc przeczytać je wszystkie.
Gdy kierowałam się w kierunku działu, gdzie składowano książki rozprawiające o magii żywiołów, które potrzebowałam do pisania pracy, usłyszałam nagle jakieś przyciszone głosy. Nie mogłam jednak ustalić treści wypowiadanych słów. Zmarszczyłam brwi i zboczyłam z obranej ścieżki ku, oddalonej znacznie od wejścia, czytelni. Nikt tam raczej nie chodził, studenci wybierali raczej te, które już wcześniej minęłam. Były znacznie przyjemniejsze, niż ta, której próg właśnie przekraczałam.
Stały w niej dwa długie, surowe, drewniane stoły, wzdłuż nich w sumie cztery rzędy krzeseł. Na końcu zaś znajdowały się drzwi prowadzące do sporej wielkości schowka, który jednak nie był generalnie używany. Tak to bywa w placówkach takich rozmiarów, jak nasza — nie każdy centymetr kwadratowy powierzchni był zaaranżowany do czegoś. Pomieszczenie za tymi drzwiami było osłonięte magicznymi barierami, które miały chronić przed dostaniem się do środka niechcianych, magicznych stworzeń... lub by utrzymać je w środku. Kiedy pierwszy raz na nie trafiłam, zastanawiałam się, po co coś takiego w szkole, w której przywoływanie jakichkolwiek magicznych istot na własną rękę uznawane jest za przewinienie godne wydalenia z placówki. Drzwi jednak były wtedy zamknięte na klucz, uznałam więc, że jest to po prostu coś, co wykorzystywane było dawno temu, a teraz powoli odchodziło w zapomnienie.
Choć, jak widać, nie do końca.
Chociaż zdecydowanie słyszałam jakieś głosy, w pomieszczeniu nikogo nie było. Poprawiłam torbę na ramieniu i ruszyłam w kierunku zawsze zamkniętych drzwi. Czułam wydobywający się zza nich przepływ magii. Zmarszczyłam brwi. Ktoś tam był.
Bez zastanowienia złapałam za klamkę i pociągnęłam, otwierając drzwi na całą szerokość. Moim oczom ukazała się grupka pięciu studentów, stojących w okręgu, kończących skandowanie jakiegoś zaklęcia. Podejrzewałam, że przywołania, bo dosłownie sekundę po tym, jak weszłam, pomiędzy nimi w obłoczku białego dymu pojawiła się jakaś postać. Syknęłam poirytowana, upuściłam torbę pod drzwiami i weszłam bez zastanowienia do środka, zamykając za sobą drzwi, żeby domknąć zaklęcie chroniące pomieszczenie. Nie miałam bladego pojęcia, co ci debile przywołali. Jakby uciekło poza to pomieszczenie...
Przynajmniej dobrze, że uznali, że będą łamać prawo tutaj, a nie w jakimś innym miejscu.
— Czy wyście powariowali? — wyrzuciłam z siebie, podchodząc do okręgu. Studenci jak jeden mąż wzdrygnęli się i popatrzyli na mnie. W jednej chwili obleciał ich strach, doskonale widoczny na ich obliczach. I bardzo, kurwa, słusznie.
— My... To znaczy... — jeden ze studentów, wysoki brunet, zaczął się jąkać, próbując ich wytłumaczyć, ale gestem kazałam mu się zamknąć, gdy zobaczyłam, kto stoi pośrodku nich, rozglądając się z konsternacją dookoła. I trochę mi mowę odjęło, gdy dostrzegłam, co ma na sobie.
Pośrodku pomieszczenia, między tymi półgłówkami, stał znajomy kitsune, prawie nagi, owinięty tylko ręcznikiem w pasie. Czułam, że nie panuję nad wyrazem twarzy, gdy mój wzrok spoczął na idealnie wyrzeźbionych mięśniach mężczyzny. Jednak moja słabość trwała tylko chwilę. Zaraz przeniosłam wzrok na studentów.
— I po co? — syknęłam. — Dlaczego uznaliście, że warto ryzykować wydalenie z uczelni, żeby przyzwać tego lisa?
— Chcieliśmy... — jakaś dziewczyna spuściła wzrok, gdy na nią spojrzałam karcącym wzrokiem. — Podobno kitsune spełniają życzenia. Tak uczyli nas na zajęciach...
— A tego, że to stworzenia przebiegłe, które spełnią tylko te życzenia, które im pasują i zawsze w taki sposób, jaki pasuje im, nie wam, to już nie uczyli? — syknęłam, patrząc na każdego po kolei. Gdy upewniłam się, że moja gniewna mina dotarła do wszystkich, wskazałam ręką drzwi. — Wynocha. Macie farta, że to ja was znalazłam. Inni prowadzący nie potraktowaliby was tak ulgowo — ledwo co dorośli, o umysłach ewidentnie dzieciaków, posłusznie pozbierali swoje rzeczy i ruszyli do wyjścia, wszyscy zgodnie nie patrząc mi w oczy, gdy mnie mijali. — Żeby wam już więcej do głowy nie przyszło przyzywanie czegokolwiek. Czego byście nie sprowadzili, zrobi wam więcej szkody, niż pożytku. Radzę mniej wybiórczo słuchać na zajęciach.
Czy byłam ostra? Tak. Czy dlatego, że przyzwali akurat tego kitsune? Nie, czego by nie przyzwali, zareagowałabym tak samo. No, chyba, że byłby to jednak demon, wtedy nie zataiłabym przed osobami decyzyjnymi tego, czego byłam świadkiem. W przypadku kitsune... Cóż. Ich magia ostatecznie była w zasadzie podobna do mojej, czyż nie? Nie wiem, czego mogli chcieć od lisa. Wątpiłam jednak, by były to jakieś mroczne pragnienia, wtedy przyzwaliby raczej inne stworzenie. Zwaliłam więc całą tę sytuację na młodzieńczą głupotę, mając nadzieję, że nie spróbują drugi raz. Wtedy nie wahałabym się już na nich donieść.
Westchnęłam ciężko, gdy ostatni wychodzący zamknął za sobą drzwi. Przeniosłam wzrok na kitsune, zużywając całkiem sporo swojej silnej woli, by wbić wzrok w jego oczy, a nie nigdzie poniżej. Skrzyżowałam ręce na piersi.
— No proszę, znowu się spotykamy, lisie — rzuciłam z lekkim wyrzutem.
— Mam imię — mruknął. Wyglądał na urażonego, pewnie tym, co przed chwilą powiedziałam do studentów.
— Nie znam go — zadarłam podbródek do góry.
— Bo nigdy nie pytałaś — burknął, również zakładając ramiona na piersi. Widać również nie był zadowolony z tego, że się tu znalazł.
— Nie potrzebuję tej informacji, nie wiadomo, czego byś za nią zażądał — tak tak... byłam zbyt ostra i nie fair w stosunku do niego. Pomógł mi te kilka dni temu, niby bezinteresownie, a ja dalej byłam w stosunku do niego oziębła. Było to jednak silniejsze ode mnie, zbyt dużo razy czytałam o jego rasie, by dać się zmanipulować lisimi sztuczkami. Bałam się przy nim spuszczać gardę.
— No tak, bo w końcu jestem — zawiesił głos i postukał się palcem wskazującym w brodę, jakby próbował sobie coś przypomnieć — a, tak: przebiegły, szalenie sprytny i nie można mi ufać.
Czemu on, do cholery, wyglądał na urażonego?
— Nieważne, możesz sobie już iść — odwróciłam się do niego plecami. — Bo chyba możesz odejść po przywołaniu bez zawarcia umowy, co, kitsune? — w sumie nie byłam tego do końca pewna.
— Minki — syknął, a ja mimo, że przed chwilą postanowiłam, że nie spojrzę znowu na niego półnagiego, odwróciłam do niego głowę zaskoczona.
— Co?
— Nazywam się Minki — wyglądał na grubo poirytowanego. I wciąż urażonego. — Przestań nazywać mnie lisem.
— Ale przecież jesteś lisem — wzruszyłam ramionami.
— A ty nie masz za grosz taktu.
— Stwierdzamy oczywistości? — uśmiechnęłam się mimowolnie, ale zaraz ponownie przybrałam pozbawioną emocji maskę. — Jak nie możesz odejść tylko dlatego, że nie uśmiecha ci się paradowanie po uczelni w samym ręczniku, to wiesz, możesz się po prostu zamienić w lisa — podrzuciłam. — Wskoczyć do mojej torby czy coś, może się zmieścisz, żeby się ukryć, to wyniosę cię na zewnątrz. Bo samodzielnie paradujący po uczelni kitsune może wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie — podobnie, jak paradujący po uczelni półnagi mężczyzna. Szczególnie tak dobrze wyglądający, półnagi mężczyzna. Ale tego już nie dodałam.

Minki? ^^
1755 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz