Siedział za biurkiem odpieprzony jak reyański mafiozo. Palił syndykackie cygaro, bawił się z krukiem jedną ręką. Ptak leżał mu na ramieniu beztrosko jak niemowlę, brzuchem do góry, równie nonszalancko rozwalony, co Cahir na krześle. Rozleniwiony, czasem niezobowiązująco tyrpał rękę dziobem dla zabawy, czasem złapał palce łapkami, trochę się drocząc, że niby teraz nie wolno, haha, nie, żartowałem już znowu wolno.
Camillo wszedł do pokoju prawie razem ze drzwiami, dorwał się do biurka, zaczął przetrzepywać szuflady.
Cahir nie odpowiedział od razu, minę miał trochę obojętną, trochę zblazowaną. Patrzył na chłopaka długo, z wysokości rzeźbionego krzesła Alexandra Trevelyana.
— Przychodzisz do mnie w dniu — zaczął tonem poważnym, bawiąc się z krukiem w sposób zupełnie niepoważny — w którym nic nie robię i prosisz mnie o faktury za sierpień?
Camillo znalazł chyba odpowiednią teczkę, bo wsunął coś pod pachę, wstał, spojrzał na Cahira. I uśmiechnął się pod nosem.
— Ksandra nie ma od dwóch dni, a ty już się poczuwasz?
Cahir wypuścił dym z cygara nosem, pokręcił głową z uprzejmym rozczarowaniem.
— Popatrz, Aki, nawet nie nazywa mnie ojcem chrzestnym.
Aki zaświergolił coś leniwie, skrytykował Camillo po kruczemu. A potem, delikatnie łapiąc dziobem koszulę, przewrócił się na bok, sugerując, żeby teraz drapać go pod skrzydłem.
202 słowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz